Samotna podróż do Gruzji

Wg legendy Gruzja jest kawałkiem raju. Niby daleko, a jednak na tyle blisko by zrobić ten pierwszy krok i udać się w samotną podróż. Tylko ja, plecak i aparat. Krok, który sprawił, że nie mogę przestać wędrować, a Gruzja jest moim drugim domem.

Wschód w drodze do Tbilisi

Nocny lot i lądowanie przed wschodem słońca, przesunięcie czasu o 3 godziny dały się z pewnością wszystkim we znaki, bo już kilka minut po wejściu do marszrutki (minibus) wszyscy spali. Wchodząc do auta postanowiłam wypróbować wiedzę zdobytą na kilku lekcjach gruzińskiego w Polsce, przedstawiłam się kierowcy i powiedziałam, że w Polsce jestem przewodnikiem i fotografem, a on od razu zaproponował mi miejsce obok siebie. Kiedy jechaliśmy opowiadał mi co widzimy, ale mój gruziński niestety tu nie wystarczał więc swoje opowieści przeplatał rosyjskimi, polskimi i angielskimi wyrazami i upewniał się co chwilę, że go rozumiem. Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się przy gospodzie bo zgłodniał. Wszyscy dalej spali i nikt nie chciał wyjść na przerwę. Kierowca stwierdził, że stanowimy załogę więc zaprasza na śniadanie ale gospodyni dała jeden warunek – nazwy potraw muszę wymówić po gruzińsku. Powtarzanie nazw nie stanowiło dla mnie problemu ale za to powodowało ogromną radość przyłączających się do nas Gruzinów i samej gospodyni, która stwierdziła, że jestem „ich polską Gruzinką” i postawiła na stół czaczę (winiak wyrabiany z wytłoków winogronowych – wersja dla turystów 40 – 50%, wersja domowa – powyżej 60% ale kto by tam sprawdzał). W dalszej drodze do Tbilisi kiedy chciałam coś sfotografować kierowca zwalniał i otwierał okno.

Tbilisi_Panorama1small

W stolicy spędziłam 2 dni na zwiedzaniu, odwiedzeniu znajomych których poznałam w Polsce i którzy zabrali mnie na gruzińskie wesele, jak i budowaniu przyjaźni kanadyjsko-koreańsko-polskich w hostelu gdzie się zatrzymałam. Podsumowaując te ostatnie, po wyśmienitej kolacji złożonej z gruzińskiej fasoli z rosyjską konserwą i azjatyckimi algami popijanymi herbatą z Biedronki (mój znaczący polski wkład) nikt nie miał żołądkowych sensacji.
Wcześnie rano wyjechałam w Tbilisi i Gruzińską Drogą Wojenną dotarłam do Stepentsmindy (Kazbegi), gdzie miałam zanocować u znajomych kolegi. Nie chcąc sprawiać nikomu kłopotu powiedziałam, że tylko zanocuję i nie będe nic jeść. Okazało się, że mają wobec mnie inne plany, bo przyjechał ich syn i zaczęła się powitalna kolacja. Jadąc w góry poznałam w marszrutce grupę Polaków, z którymi umówiliśmy się na poranną wspinaczkę pod Kazbek. Ogrom gór sprawił, że momentami po prostu się zatrzymywałam i nie mogłam uwierzyć, że znalazłam się w takim miejscu. Wyjeżdżając do Gruzji byłam po życiowym zwrocie akcji w pracy, wyrwana z natłoku zleceń stałam w najpiękniejszym miejscu jakie w życiu widziałam i poza wiatrem nie słyszałam zupełnie nic. Moja grupa ruszyła dalej, a ja po śniadaniu pod klasztorem wróciłam na dół, wypiłam kawę, spakowałam się i wróciłam do Tbilisi.

kazbek1small

Następnego ranka pojechałam do Mtskhety – świętego miejsca i jednego z najważniejszych miast starożytnej Iberii – byłej stolicy Gruzji. Sama miejscowość nie jest duża, a znajdująca się w niej katedra była niegdyś miejscem wielu cudów. Tu również modliła się św. Nino, a król Mirian, dzięki niej przyjął chrześcijaństwo jako religię dla całego królestwa. Kiedy wchodzi się do katedry po plecach przechodzą ciarki. Z zamyślenia wyrwał mnie dość piskliwy głos wzburzonej kobiety, niestey mówiącej po polsku „Ja tego badziejstwa nie ubiorę!”. Chodziło o kawałek materiału, który miała założyć na swoje krótkie spodnie jak również hustę do założenia na głowę. Kiedy zaczęła wykrzykiwać w środku świątyni nie wytrzymałam, wzięłam ja pod rękę i wyprowadziłam. Wytłumaczyłam jej o co chodzi i w końcu po ostrej wymianie zdań ubrała się jak należy. Całą sytuację obserwował pop, który po moim powrocie do świątyni podszedł do mnie i powiedział po rosyjsku, że jeżeli chcę to zgadza się bym robiła zdjecia w kościele. Nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam i powiedziałam, że widziałam, że jest zakaz. Nakleił mi na ramię małą żółtą naklejkę z rysunkiem aparatu i dodał – teraz możesz.

mtskheta7small

Po powrocie do Tbilisi, które stało się dla mnie pewnego rodzaju stacją pośrednią do większości miejscowości, udałam się na wschód do Kachetii. Tam poznałam niesamowitą rodzinę mieszkającą w Signagi, która prowadziła guesthaus. Ograniczając koszty udało się dla mnie znaleźć pokój na najniższej kondygnacji, tak tylko, żebym mogła się przespać, a na parterze i wyższych piętrach nocowali goście. Wychodząc gdziekolwiek musiałam przejść obok kuchni gdzie siedziała gospodyni. Kiedy mnie zobaczyła zaprosiła mnie żebym z nią chwilę porozmawiała po angielsku, bo była w trakcie nauki. Opowiadałyśmy sobie wiele rzeczy na temat naszych rodzin, planów, nawet związków a w między czasie co chwilę dawała mi coś do jedzenia. Nie chcąc być niegrzeczna przypomniałam jej, że potrzebwałam tylko noclegu i nie brałam pod uwagę możliwośći odpłatnych posiłków. Odpowiedziała mi wtedy, że jem w kuchni, bo jestem jak rodzina, że jestem „ich polską Gruzinką”, a turyści jedzą w jadalni. Wieczorem jeden z jej synów zorganizował suprę (tradycyjną imprezę ze słynnymi gruzińskimi toastami), która zintegrowała mnie z „turystami”, jak się okazało polskimi, z którymi razem następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę po winiarniach Kahetii wraz z degustacjami.

signagi2small

Pomijając poznanie historii powstania wina i opis tradycyjnej i masowej produkcji dla mnie ta wycieczka była przede wszystkim nauką jak należydegustować wino i w ostatniej winiarni w końcu znalazłam idealne wino dla mnie – Kindzmarauli.

alaverdi2small

 

Po zwiedzeniu winiarni, odwiedzeniu ruin miasta Gremi, monastyru w Nekresi zawitaliśmy do Telavi. Rozdzieliiśmy się na jedną noc, ale na kolejną już dołączyłam do towarzystwa. Wchodząc do jednego z monastyru stromo pod górę przewiało mnie i następnego dnia poległam. Goraczka, dreszcze, katar uderzyły znienacka, a takiego planu nie przewidziałam. Poszłam do gospodyni po gorącą herbatę by się rozgrzać. Kiedy mnie zobaczyła zrobiła mi kolację (chałka z miodem – cudne wspomnienie z dzieciństwa), herbata z miodem i ruski paracetamol. Powiedziałam jej, że nie używam paracetamolu bo niestety mój organizm na niego nie reaguje i nic on nie da. Uparła się jednak, że „ruski paracetamol każdego na nogi postawi, nawet konia”. Wzięłam więc bez zbędnych dyskusji i po miodowej kolacji poszłam spać. Następnego dnia poza lekkim katarem wszystko ustąpiło i mogłam ruszać dalej. Na jednym z dworcóww Telavi zaczepił mnie taksówkarz. Kiedy powiedziałam mu, że chciałabym się dostać do Monastyru Alaverdi (teoretycznie 3 km wg mapy) stwierdził, że nic tam poza sezonem turystycznym nie jeździ, ale jeżeli chę może mnie zawieźć za 20 lari (40 zł). Kiedy się nie zgodziłam zszedł nieco z ceny. Rozejrzałam się i ku mojemu zdziwieniu obok nas stała marszrutka z napisanym alfabetem gruzińskim szyldem „Alaverdi”. Zaśmiałam się i powiedziałam kierowcy, że nie zarobi na mnie, bo przecież marszrutka stoi obok. Był bardzo zdziwiony, ze umiem czytać po gruzińsku. Podróż kosztowała mnie w obie strony 1,5 lari (3 zł).

tbilisi77small

Wróciłam następnego dnia do Tbilisi. Jest to miejsce skąd nawet wbrew logice można dostać się wszędzie. Miałam ambitny plan pojechać do Gori, stamtąd do Upliscyche i dalej do Borjomi, gdzie przez couchsurfing znalazłam nocleg na 2 kolejne noce. Po przyjeździe do Gori okazało się jednak że do Upliscyche nic tego dnia nie jedzie, a jeżeli chcę jechać do Borjomi to muszę wrócić do Tbilisi 100 km po to by ponownie przejeżdżając koło miasta Gori dojechać do Borjomi. Ochłodziło się, padał deszcz… zamiast stać i łapać coś na stopa zdecydowałam się wrócić i pojechać marszrutką spowrotem. O dziwo kierowca, który ze mną jechał do Gori stwierdził, że za drogę powrotną nie będę płacić bo przecież nie tam chciałam dotrzeć i jak przyjedziemy do Tbilisi zaprowadzi mnie do marszrutki do Borjomi żebym się nie zgubiła i na pewno dotarła na miejsce. Jak powiedział, tak też zrobił. W marszrutce poznałam 2 polki – Asię i Paulinę, które towarzyszyły mi przez kilka dni. Udowadniając spotkanym Gruzinom, że „Polki potrafią” dojechałyśmy transportem kombinowanym (autostop + marszrutka, której w teorii miało nie być) do skalnego miasta Vardzia, gdzie po zwiedzeniu wróciłyśmy na nocleg do Borjomi.

vardzia8small

Kolejnego dnia udałyśmy się do Kutaisi by stamtąd dojechać do Svanetii – do Mestii. Niestety poza sezonem do Mestii odjeżdżała tylko jedna marszrutka dziennie o 10.00, a my przyjechałyśmy kilka godzin później. Musiałyśmy znaleźć nocleg, a że fundusze nam się kurczyły stanowiło to jednak problem. Spotkałyśmy taksówkarza, starszego pana jeżdżącego fiatem 126p (racja, poleciałyśmy na brykę), który za punkt honoru postawił sobie znalezienie nam noclegu do 10 lari za osobę. Kiedy jego pewniak nie wypalił zabrał nas do niewielkiego guesthausu (z jednym pokojem) na obrzeżach miasta i po negocjacji cen udało się. Ponieważ do zachodu było jeszcze trochę czasu postanowiłyśmy na piechotę lub też na stopa udać się do pobliskiej jaskini Sataplia. Idąc już za Kutaisi zatrzymałyśmy auto na stopa, nowe z eleganckim panem w środku więc szanse podwiezienia wydawały się nikłe. Kiedy zapytał od niechcenia skąd jesteśmy i padła radosna odpowiedź „Polska”, kazał nam wsiadać. Po drodze opowiadał o swoich podróżach po Europie, a kiedy dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że ze względu na późną porę poza sezonem jaskinia jest już zamknięta zaproponował, że podwiezie nas do innej – jaskini Prometeusza. Zwróciłam mu uwagę, że to ponad 20 km stąd, jednak nie stanowiło to dla niego argumentu. Nie dość, że zawiózł nas pod jaskinie, udało się wejść wraz z ostatnią rosyjską grupą, po zwiedzaniu odwiózł nas do guesthausu, to jeszcze później wrócił żeby w prezencie dać nam czaczę własnej produkcji.

prom23small

Rankiem wyruszyłyśmy do Mestii, gdzie spędziłyśmy u poleconej rodziny kilka nocy. W dniu przyjazdu pogoda nas nie rozpieszczała, ale w następny znacznie się poprawiła i z wcześniejszym uporem Polek chciałyśmy wszystkim udowodnić, że dojedziemy do Ushguli na stopa. Część przejechałyśmy prywatnym busem, potem ciężarówką budowlaną dotarłyśmy na przełęcz. Całe szczęście byłam tą od zdjęć, a nie od dziękowania – czyli buziaków, w które wrbiona została Paulina ze względu na blond włosy. Stamtąd ok. 9 km na piechotę przez niewielką wioskę Ipari aż dotarłyśmy do mostu. Była już godzina 14, a przed nami jeszcze ponad 20 km drogi, którą prawie nic nie jeździ, a jak już jedzie to jeep, którego kierowca życzy sobie 200 lari (400 zł). Na dodatek nie miałyśmy umówionego noclegu, a w Mestii czekał na nas gospodarz, u którego się zatrzymałyśmy. Zdecydowałyśmy się zawrócić. Przechodząc ponownie przez Ipari zaczepił nas policjant, który mył auto. Zaproponował byśmy chwile poczekały, a on odstawi auto kilka domów dalej i zabierze nas do Mestii. Trwało to trochę sporo czasu ale czekając poznałyśmy grupkę gruzinów, którzy budowali dom. Z tej też okazji zaprosili nas na czaczę i jabłka z ich sadu. Ruszyłyśmy w drogę powrotną i zaraz za nami pojawił się policyjny jeep. Wsztystko pięknie, tylko dlaczego w środku jest 3 policjantów, a nie jeden. Okazało się, ze wszyscy chcieli wrócić do Mestii. Po drodze padło pytanie czy mamy ochotę na czaczę. Dojechaliśmy na przełęcz i kierowca skręcił do niewielkiego domku przy drodze, gdzie zaproszono nas na poczęstunek. Kiedy zapytałam jak to możliwe, ze są na służbie, w mundurach i zapraszają nas na alkohol usłyszałam odpowiedź „a kto nam coś tu zrobi? Nie trzeba dzwonić na policję bo policja jest tu”. Śmiesznie było do momentu, kiedy zaczęli popisywać się bronią i strzelać do kaczek. Dziękując za gościnę stwierdziłyśmy, że musimy już iść. Na szczęście udało się wrócić do drogi, gdzie z kolei zatrzymał się patrol leśny. Ci na szczęście podwieźli nas do Mestii, jednak wychodząc z jeepa źle stanęłam i odnowiła mi się kontuzja, przez którą wcześniej nie mogłam marzyć o podróżowaniu. Ledwo szłam a każdy krok był jak sztylet w plecy. Spotkałyśmy wtedy kierowcę ciężarówki, który podwiózł nas na przełęcz – zaprosił nas na kieliszeczek. Stwierdziłyśmy, że po pierwszym gościnnym ruszymy do gopody, jednak na jednym się nie skończyło. Ogólnie mam bardzo mocną głowę, a osoby pod wpływem bardzo łatwo oszukać ile tak na prawdę się wypiło. Bilans był taki, że też przez stres związany z tym, że ledwo chodzę i nie wiem co z dalszą podróżą i przez oszukiwanie przy piciu byłam najtrzeźwiejszą osobą, która wyznaczała kiedy przestać innym. Za każdym razem kiedy przejeżdżał obok nas policyjny jeep zasłaniałyśmy się z dziewczynami, patrząc kto jest w środku. Impreza dla nas dobiegła do końca, choć panowie dopiero się rozkręcali, nastał konflikt interesów i postanowili, że idą z nami. Intuicyjnie Asia zaczepiła policjanta, żeby nam pomógł (komisariat był zaraz obok baru przed którym była impreza), a on skutecznie zatrzymał natarczywych panów. Najlepsze w tym, jest to, że tam wszyscy się znają i nie ma mowy o spisaniu kogoś czy jakiejkolwiek karze.

mestia73smal

Rankiem po silnych tabletkach przeciwbólowych postanowiłam, że pójdę na spacer… pod lodowiec. Dziewczyny szły swoim tempem, a ja kulejąc i co chwilę fotografując szałm swoim. Kiedy robiłyśmy zakupy przed wyjściem okazało się, że tylko dla nas wszystko nagle podrożało i nie wiedziałyśmy dlaczego. Kiedy dziewczyny były już daleko przede mną z tył podjechał do mnie patrol leśników. Jeden z leśników nawet mówił nieco po polsku. Stwierdzili, że mnie znają i pewnie w okolicy są pozostałe dwie dziewczyny. Widzieli, że kuleję więc zaproponowali podwiezienie 4 km do mostu, z którego wchodzi się na szlak pod lodowiec. Przystałam na propozycję, choć dziewczyny, które spotkaliśmy po drodze nie chciały jechać. Od leśników dowiedziałam się, że wszyscy w wiosce nas już znają bo kobiety zwykle nie piją z mężczyznami, zwłaszcza tyle i na dworze, gdzie wszyscy je widzą, także wyższe ceny w sklepie to była jakby nagana od właścicielki i pokazanie, że nas nie akceptuje. Podwieźli mnie do mostu i wolnym tempem zaczęłam się wspinać. O ile pod górkę dawałam radę tak z górki w drodze powrotnej było ciężko. Kiedy w drodze powrotnej zobaczyłam jadący za mną DHL aż nie mogłam uwierzyć. Rzeczywiście docierają wszędzie. Kurier zatrzymał się furgonetką i nalegał bym wsiadła. W końcu się ugięłam i pojechałam z nim do Mestii. Po drodze jednak powiedział, że widzi jak cierpię więc zabierze mnie do szpitala. Chwilkę mi zajęło skojarzenie faktów i odpowiedziałam, że z tego co wiem, w Mestii nie ma szpitala. Odpowiedź mnie zaskoczyła – nie ma, ale polecisz do miasta małym samolotem albo helikopterem bo jest tu niewielkie lotnisko. Udało się wymigać obiecując, że od razu pójde do mojej gospody i przez 2 dni będę leżeć w łóżku.

mestia67small

Kilkanaście godzin później, z samego rana wsiadłyśmy z dziewczynami do marszrutki do Batumi. Tam spędziłyśmy razem jeden dzień po czym wróciły do Kutaisi na lotnisko, a ja zostałam w Batumi by zrobić reportaż, który tak naprawdę był moim powodem przyjazdu do Gruzji. Był to ostatni punkt mojej podróży pełen spotkań z przyjaciółmi, których poznałam podczas poprzedniego wyjazdu, wywiadów związanych z gromadzonym materiałem i nawiązania współpracy z kilkoma instytucjami dla których wykonałam zdjęcia.

Batumi_Panorama2small

Tekst został również opublikowany pod moim nazwiskiem na stronie:
http://www.podroze.pl/wasze-wyprawy/relacje/relacja/samotna-podroz-po-gruzji,5441/

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *