Marzenie o wyobrażeniach czyli wspomnienia z Argentyny

Argentyna – kraj, w którym wszystko jest w większej skali. Wielkie wieżowce Buenos Aires, wielkie równiny Pampy, odległości między miastami, burze, które w ciągu kilkunastu minut zalewają hektary miast i równin. A widziałyśmy przecież mały kawałeczek tego różnorodnego kraju. Zdecydowanie jest to również kraj otwartych ludzi chętnych do pomocy, rozmowy. Ciekawych tego, co jest na Starym Kontynencie.

Przyjechałam tu mając marzenia, a mierząc się z nimi okazało się, że nie na wszystko jestem gotowa. Pamiętam jak trzymając aparat w rękach nie mogłam czasem zrobić zdjęcia ze śmiechu, z niezrozumienia co w danej sytuacji jest najważniejsze ale również płacząc i zastanawiając się, co mogę więcej zrobić zamiast tylko robić zdjęcia.

Wracając do jeździectwa wyznaczyłam sobie cel. Tak jest łatwiej, dążyć do czegoś, a przy moim uporze wszystko wydawało się realne. Bo przecież bardzo czegoś chcę. A jeśli czegoś się pragnie…

Sędzia wraz z pomocnikiem przed rozpoczęciem festiwalu

Stałam z aparatem za metalową siatką, ale często wchodziłam wyżej. Miałam wypożyczony do testów aparat, który świetnie się sprawdzał. Długoogniskowy obiektyw. Przygotowana technicznie by zrobić materiał życia o gauczos – andyjskich kowbojach, o których marzyłam od momentu, kiedy po wypadku zaczęłam się ruszać. Dotarłam aż tutaj, na najważniejszy festiwal, gdzie zjeżdżają gauczos z całej Argentyny, Paragwaju, a nawet Peru. Czułam, że zaraz wydarzy się coś ważnego. Udzielało mi się podniecenie ludzi siedzących na widowni, ubranych w stroje gauchos lub młodych chłopców, którzy z dumą kompletują strój, a poza festiwalem pracują w stajniach by uczyć się pracy z końmi.

By dostać akredytację na robienie zdjęć za siatką fotografowie składają swoje portfolia 3 miesiące wcześniej, a dyrekcja festiwalu wybiera kilku najlepszych. Przyjechałyśmy w trakcie festiwalu, który trwał już od tygodnia. Nie miałam szans nawet by ubiegać się o akredytację. Jednak rozmiar aparatu na tyle zdradzał, że robię to mniej amatorsko, że wpuszczano mnie czasem tam, gdzie akredytowanych. Tak na chwilę. Chodząc jednak po widowni szybko spostrzegłam, że między tą rzeszą ludzi a mną – gringą z innego świata nawiązała się więź. Nikt nie miał do mnie pretensji, że robię zdjęcia. Jakby samo posiadanie aparatu tłumaczyło, że mogę podejść bliżej.

Wprowadzono konie. Przywiązano je do pali, które znajdowały się po prawej stronie. Tłum aż wrzał. Przyłożyłam oko do wizjera by widzieć bliżej co się stanie i być gotowa na strzał. Konie zawiązano bardzo blisko pala, nie miały szans się ruszyć, a jednak ciągle próbowały się wyrwać.

– Co oni robią? Przecież on zrobi sobie krzywdę! Co Wy robicie?  – w głowie krzyczały mi myśli.

Rumak przywiązany do pala podczas przygotowania do ujeżdżania

Zasłonięto mu oczy. Wiem, że tak się uspokaja konie w momencie zagrożenia, ale czemu teraz? Założono mu prowizoryczne siodło z ozdobnymi strzemionami. Sędzia napierał swoim wierzchowcem na związanego konia, co jak się okazało sprawiało, że koń nie wyrywał się na boki. W końcu dosiadł go młody, szczupły człowiek w typowym dla gauczos odświętnym stroju, ozdobnym pasie, berecie. Chwila przymiarek. Chwycił ciasno wodze jedną ręką, a drugą trzymał bicz, który na znak sędziego uniósł do góry. Dźwięk dzwonka. Komenda stojącego obok sędziego. Sekundę potem nacisnęłam spust migawki. Koń wyrywał się, wierzgał. Przebiegł przez pół wyznaczonego boiska. Nie dawał za wygraną, a gauczo okładał go biczem co chwile z prawej to z lewej strony. Utrzymał się kilka sekund. Dźwięk dzwonka. Natychmiast podjechali dwaj inni, po obu stronach konia. Złapali zawodnika w pasie i odjechali od wierzgającego rumaka. Punkty zdobyte, wszyscy klaszczą. Oczy widowni skupione były na zawodniku, który utrzymał się na koniu. A moje już nie mogły patrzeć przez wizjer. Przestraszony i rozjuszony koń galopował do końca boiska, gdzie został schwytany przez innych gauczos i wpuszczony do zagrody. Odnalazł się wśród swoich i pewnie po chwili uspokoił się. Ledwo wprowadzono rumaka a już kolejny biegł ciągnięty na linie przez pomocnika by przywiązać go do pala…

Jeden z zawodników podczas poskramiania konia

Stałam osłupiała… marzyłam by tu być, a teraz z łzami w oczach zastanawiałam się co tam robiłam. Miałam wrażenie, że czułam strach tego konia i ból każdego uderzenia. To nie tak miało być. Festiwal trwał, a ja nie mogłam podnieść aparatu by robić kolejne zdjęcia. Stałam pośrodku radosnego tłumu i czułam się jakby to mnie ktoś zbił.

– Co ja mam teraz zrobić? Nie nadaję się by być fotoreporterem, sytuacja mnie przerosła…

Pamiętam jak kiedyś jeden z moich nauczycieli powiedział, że nadejdzie dzień, kiedy moja chęć bycia fotoreporterem zostanie poddana próbie, kiedy dotknę tematu, który wzbudza we mnie osobiście emocje. Pamiętam jak dumnie mu odpowiedziałam, że byłam wiele razy świadkiem wypadków i potrafiłam zachować zimną krew. Że byłam w miejscach, gdzie musiałam zmierzyć się ze swoim strachem i już dawno wyszłam ze swojej strefy komfortu. Byłam tak pewna siebie wtedy, a on się śmiał. Na siłę chciałam udowodnić, że dam radę, a teraz stałam nie mogąc utrzymać aparatu. Nie nadaję się.

Napisałam do przyjaciela. Nagle zadziałał internet w telefonie, jakby na wysłanie tej wiadomości. Nie dostałam odpowiedzi, ale po chwili zrobiło mi się lepiej. Wytarłam oczy i podniosłam aparat. Zaczęłam fotografować ludzi by ochłonąć po tym co widziałam z koniem z w roli głównej. Pomogło. Wszyscy się uśmiechali, zaczepiali nawet żeby zrobić im zdjęcie i prosili o wizytówkę by potem napisać i dostać fotkę. Po kilkunastu minutach wróciłam do fotografowania tego, co działo się na arenie.

Przez kilka nocy śnił mi się festiwal. Jak w zwolnionym na chwile filmie widziałam wzrok przestraszonego rumaka. Dziesiątki rumaków. Może setki… Zobaczyłam gauczos z najgorszej strony – jako okrutnych, bezlitosnych poskramiaczy koni. Zostałyśmy jednak dłużej w Jesus Maria. To nie mogło się tak po prostu skończyć. Nie w ten sposób. Nie po to przyjechałam. Człowiek nie może być tylko zły – powtarzałam sobie.

Dziewczyny pracujące w Informacji Turystycznej bardzo przejęły się moją i Oli obecnością, jako Europejek. Kiedy Ola powiedziała, że jestem fotografem tym bardziej chciały pokazać i wytłumaczyć jak najwięcej. O tradycji gauczos opowiadały z takim przejęciem, jakby była to najpiękniejsza tradycja na świecie. Z dumą. Odwiedziłyśmy sklep, w którym zaopatrują się gauczos, zarówno mężczyźni jak i kobiety i tam został nam zaprezentowany każdy szczegół ubioru kowboi. Maria Jose pojechała z nami nawet na 2 rancza, żeby pokazać codzienne życie kowboi, jednak nadal mnie to nie przekonywało. Podczas wizyty na większym ranczo zerwała się burza. Młody chłopak wybiegł ze stajni by sprowadzić do niej konie. Schroniłyśmy się w tym samym budynku by przeczekać burzę. Przy klaczy z niesamowicie błyszcząca sierścią i starannie wyszczotkowanym ogonem stał mężczyzna w gauczowskim berecie. Dotykał ją bardzo czule. Patrzył na swoją rękę, która przesuwała się po jej grzbiecie. Jego twarz wyrażała głębokie uczucie do tego konia. Wyszedł z boksu, zamkną drzwiczki i oparł się o nie wpatrując się w klacz. Kiedy podeszłyśmy bliżej odszedł pośpiesznie na drugi koniec stajni. Jeden z kowbojów podszedł do nas i widząc zainteresowanie klaczą wyprowadził ją z boksu. Była bardzo nieufna, ale po chwili pozwoliła się dotykać, głaskać, a nawet przytulić.

Gauczo przy boksie z klaczą

– Startuje dzisiaj – powiedział kowboj stojący obok – konie startują co 3 dni przez cały festiwal i tak jak jeźdźcy zdobywają punkty. Zarabiają na stajnie tak jak i jeźdźcy. Festiwal trwa chwilę, ale każdy chce tu się pokazać. Potem wracamy wszyscy do swoich stajni w rożnych częściach Argentyny, czy dalej.

Pamiętam jak świeżo po powrocie do jeździectwa, kiedy byłam na Kaukazie zwróciłam uwagę pewnemu Gruzinowi, który dość szorstko obchodził się z koniem. Rumak wyraźnie mu się sprzeciwiał, a ja stanęłam wtedy w jego obronie. Mężczyzna uspokoił konia, nachylił się do mnie i powiedział – „jesteś z Polski, kraju, który ma tysiącletnią tradycję jeździectwa, ale my na koniach jeździmy i ujeżdżamy je od kilku tysięcy lat więc się nie wtrącaj”. Byłam wtedy zła, ale potem dotarło do mnie, że to, że czegoś nie rozumiem nie musi okazać się tylko czarne lub białe. Może moja wiedza jest niewystarczająca, a na pewno nie doświadczenie.

W Argentynie tradycja gauczos jest chlubą narodową. Mieszkańcy szczycą się jakością wołowiny pochodzącej z tego kraju i wysławianej na całym świecie. Jednocześnie wciąż podkreślają, że przez zachowanie tradycji nie ma tam masowego chowu jak w Europie, gdzie zwierzęta hodowlane szprycowane są hormonami, pasione i czasem nie widzą zielonej trawy. Gauczos to kowboje, którzy muszą być silni, wytrzymali i sprytni. Festiwal służy tylko sprawdzeniu umiejętności i podbudowaniu ego przy zarobku na stajnię. Dodaje prestiżu. Ale po festiwalu następuje prawdziwe życie, gdzie po równinach pampy trzeba przegonić stada krów, by miały dostęp do lepszego pożywienia. Muszą umieć sobie poradzić w każdej sytuacji. Upadek z konia dla nich nie powinien być problemem. Widząc dziesiątki upadków podczas rodeo poczułam pewne ukłucie, że ja spadłam kilka razy w życiu i w sumie tylko raz nic sobie nie zrobiłam. Są dumni z dyscypliny od młodych lat, kiedy jako dzieci spadali,  podnosili się i wsiadali z powrotem na wierzchowca. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Nikt nie wnosił reklamacji, że dziecko spadło z konia skoro uczy się go ujarzmić.

Po kilku dniach przemyśleń postanowiłam opisać dość osobiście odczucia po festiwalu. Konie są dla mnie najszlachetniejszymi stworzeniami na świecie, które związały się z człowiekiem mimo wszystko. Krzywdzone nie przestają ufać. Czują każdą emocję człowieka ale też dzięki temu potrafią stworzyć z nim niepowtarzalny duet. Tradycje jeździeckie na całym świecie są różne. Często wynikają z trudności przeżycia, czasem z narzuconej szkoły. Sama nie jestem świętą osobą, bo przy braku umiejętności porozumienia się z koniem, wynikającym z długiej przerwy i małego doświadczenia używałam bata do rozwiązania problemu. Szybko jednak zauważyłam, że za brak umiejętności człowiek nie powinien karać zwierzęcia a cierpliwość i próby porozumienia potrafią zdziałać cuda.

Przyjechałam do Argentyny odkryć tradycję, która przy szczątkowej wiedzy o niej mnie fascynowała. Okazała się powszechnym zjawiskiem z długimi korzeniami i nie wszystko mi się w niej spodobało. To jednak nie oznacza, że będę ją negować. Tak naprawdę zobaczyłam wierzchołek góry lodowej i nie mam pojęcia co jest głębiej. Wiem na pewno, że wrócę do Argentyny z powodu gauczos. Poznałam kilka osób z różnych stajni. Kiedy wrócę pokażą mi realia swojej pracy, tradycji i pasji do tego co wykonują. Nie muszę się zgadzać z tym jak traktują konie, ale mogę spróbować zrozumieć co sprawiło, że ta tradycja stała się dla tylu tysięcy ludzi narodową dumą.

Gauchos podczas pochodu z prezentacją koni i stajni z poszczególnych regionów.

M.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Komentarz do “Marzenie o wyobrażeniach czyli wspomnienia z Argentyny”