Z Buenos Aires do Limy – kolejna lekcja pokory

Marzyłam o tej podróży i nagle się udało. Wyobrażałam ją sobie przez kilka lat, wiedziałam co chcę sfotografować, jakie tematy poruszyć… Bałam się, ale jeszcze mocniej tego chciałam. Gruzja nauczyła mnie pewności, że cokolwiek się stanie poradzę sobie. A jednak nie byłam przygotowana wcale.

Podróżowanie z drugą osobą.

Wolałam podróżować sama, może dlatego, że służbowo towarzyszy mi zawsze dużo ludzi. Sama decydować i nie pytać nikogo o zdanie. Pamiętam jak kiedyś Tadeusz Rolke powiedział, że zawód fotografa to zawód samotnika, bo tylko w pojedynkę można skupić się na zdjęciach, a nie martwić się o marudzenie kogoś, kto nie zrozumie, że właśnie w tej chwili musimy zrobić zdjęcie.

Olę znam 4 lata. Pracowałyśmy razem w jednym biurze podróży i na samym początku nie przepadałyśmy za sobą. Obie jesteśmy uparte i lubimy postawić na swoim. Okazuje się jednak, że po pewnym czasie zaczęłyśmy rozumieć się bez słów i każda potrafiła z twarzy wyczytać dosłownie wszystko. Przyzwyczaiłyśmy sie do naszych wad, a zalety starałayśmy się łączyć w jakąś całość. Nie było łatwo. Momentami miałam ochotę odwrócić się i jechać w inną stronę i nie wątpię, że Ola też to rozważała. Problem polegał na tym, że obie czułyśmy za siebie odpowiedzialność, a wtedy nie można po prostu sobie pójść. Trzeba rozwiązać każdy konflikt, bo osoba, która właśnie mnie wkurza najbardziej na świecie, jest jednocześnie jedyną, na której mogę polegać.

Obserwowałam nasze relacje i czasem sama się z siebie śmiałam. Właściwie z mojego negatywnego nastawienia na początku, albo raczej obawy, że Ola nie da rady z pewnymi niewygodami. Oczekiwałam, że zostawi swoją strefę komfortu i wpadnie w zachwyt jak ja kilka lat temu w Gruzji, jednak broniła jej zacięcie. Odpuściłam. Doszłam do wniosku, że to co dla mnie okazało się zbawieniem, dla niej może być udręką. Każda z nas miała inny cel tej podróży – ja szukałam materiałów do reportaży, doznań widokowych zwłaszcza w górach i emocji, a Ola przygotowywała się by w przyszłości jeździć w te tereny jako pilot wycieczek. Coś, co dla mnie początkowo mijało się w oczekiwaniach tak na prawdę nam nie przeszkadzało. Nie przeszkadzałyśmy sobie nawzajem, a to chyba jednak jest klucz do sukcesu. Rozumiała, że zniakm w tłumie robiąc zdjęcia, a ja wiedziałam, że przy jej kulinarnych zapędach raczej z głodu nie umrzemy. Po tym co razem przeżyłyśmy mam wrażenie, że znamy się już bardzo dobrze – rozumiemy w jaki sposób druga osoba widzi świat i to akceptujemy.

Argentyna

To niesamowite jak bardzo można trzymać się wyobrażeń o kraju nie znając go wcale. Tematy, które chciałam uwiecznić okazały się komercyjną atrakcją, na którą zawsze nabierają się Europejczycy. To, co pokazuje nam sie na kolorowych zdjeciach katalogów turystycznych i w mniej ambitnych kolorowych pismach okazało się tylko kolejną atrakcją turystyczną, która akurat w tym kraju jest dość droga. Na tradycji zarabia sie ogromne pieniądze, a kiedy przyjrzymy sie bliżej okazuje się, że owa tradycja to tylko show dla turystów. To oczywiste, że aby znaleźć coś prawdziwego trzeba poświecić na to wiele czasu – sama jestem tego przykładem przeprowadzając sie do Gruzji. Tu jednak legły w gruzach moje wyobrażenia… Pytanie tylko, czy warto było się nakręcać? Z niewielką wiedzą łykamy wszystko, co jest łatwe i kreuje wyobrażenie idealnego miejsca. Kiedy przjeżdżamy na miejsce oczekujemy tego, co znamy – tak jest bezpieczniej. I nagle okazuje się, że to co chcieliśmy odkryć nie istnieje, a nasz super unikalny temat jest główną atrakcją turystyczną regionu – od przynajmniej 20 lat.

Największym szokiem w Argentynie okazali się dla mnie gauchos – kowboje, którzy albo na Pampie albo już bliżej And zajmują się wypasem bydła i ujeżdżaniem koni.

Wróciłam do jeździectwa. Kiedy zmobilizowałam sie do pracy nad swoim zdrowiem wyznaczyłam sobie cel – pojechać w góry z gauchos. Chciałam udowodnić sobie samej moje umiejętności jeździeckie oraz poczuć się tak, jak sobie wyobrażałam… Kiedy zobaczyłam na festiwalu ujeżdżanie koni zamarłam. Nie przewidziałam, że widok mnie sparaliżuje. Nie byłam na to psychicznie gotowa. Nie tak blisko mnie. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że gauchos to nie kowboje z filmów, ale ludzie mający cholernie trudną fizycznie pracę, która wymaga dyscypliny i opanowania. To w jaki sposób ujeżdżają konie to element tradycji wypracowany przez lata z jakiegoś powodu. Ja jestem widzem, który widzi tylko krótki fragment ich życia. Nie mam ani wiedzy by ich oceniać, ani umiejętności by wejść w ich skórę, doświadczyć tego co oni i zrozumieć. Innymi słowy – dostałam po twarzy własną dumą i arogancją, a to zachęciło mnie do togo, by w przyszłosci tam wrócić i zacząć temat od czystej kartki.

Zagroda z końmi na Festiwalu Ujeżdżania i Folkloru / Jesus Maria

Płacz na pustyni

Boliwijskie Andy. Wielki płaskowyż z wystającymi ośnieżonymi szczytami sięgającymi wyżej niż najwyższe góry, w jakich byłam. Kolorowa tablica Mendelejewa osadzona na zboczach gór, która sprawiła, że wątpiłam w to czy nie śnię. Chmury tańczyły na porwistym wietrze bawiąc się światłem. Kolorowe laguny miedzy szczytami odbijały niebo i pobliskie góry. Gejzery i wulkaniczne skały przypominały, że tak naprawdę chodzimy po żywym organiźmie.

Nie potrafiłam zebrać myśli, choć jestem pewna, że nie brakowało mi aż tak tlenu. Oszołomił mnie widok Pustyni Salvadora Dali i pobliskich wulkanów. Czułam się jak dziecko, które właśnie odkryło coś pięknego i choćbym chciała, nie byłam w stanie sie tym nacieszyć. Drugie miejsce na świecie, gdzie usiadłam na ziemi i po prostu się poryczałam nie mogąc ogarnąć piękna, w którym dane było mi się znaleźć.

Park Narodowy Avaroa / Laguna Colorada

Kontrasty Uyuni

Miało być standardowo, tak jak robią wszyscy – przyjazd, jeden dzień na pustyni solnej a potem Park Narodowy Avaroa. Po dwóch tygodniach w Uyuni, wspólnym gotowaniu z rodziną, u której mieszkałyśmy, wieczornych rozmowach, poznawaniu okolicy, projekcie na Cmentarzysku Pociągów, pływaniu w gorących źródłach, najlepszych owocowych koktajlach, miałyśmy problem z wyjazdem. Nagle miasteczko na środku pustyni, tak nieciekawe samo w sobie dla turystów, stało sie dla nas miejscem, którego nie chciałyśmy opóścić. Kiedy niektórzy zauważyli po kilku dniach, że zostałyśmy sami byli ciekawi, kim jesteśmy i co nas tam urzekło. Odpowiedź jest jedna – ludzie. Wymienione uśmiechy, przełamane lody z Indianami, rozmowy, wspólnie spędzony czas. Szanowaliśmy się wzajemnie. Nie traktowałyśmy ich jak „małpki w zoo”, które trzeba obfotografować z każdej strony i uciec, a oni szanowali nas mimo koloru skóry. Mogłoby się to wydać śmieszne w świecie, gdzie rasa biała mówi o tolerancji. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy – kolonializm to nie 2 lekcje z historii w szkole z datami do wykucia na pamięć na klasówkę. To historia milionów ludzi, którzy zginęli bo ich świat został „odkryty”. A dziś stali się produktem turystycznym dla kolejnych „odkrywców”.

Pulacayo i Potosi – lekcja pokory

Przybywali do miast, które stworzono dla górników i dostawali sie do pułapki. Kiedy buntowali się nie zabijano ich. Okaleczano – na pokaz dla innych, choć tak, by byli zdolni do pracy. Gdy było najciężej, nie wiedzieli czy wynosić ciała kolegów czy srebro, za którego brak dostawali chłosty. W Pulakayo zginęło ponad 2 mln Indian, w Potosi oficjalnie 8 mln, choć górnicy mówią o 12.

Siedzieliśmy razem w jedej z grot kopalni w Potosi. Górnicy żuli kokę i opowiadali o swojej pracy. Nie wierzyłam, że dzieje się to naprawdę. Warunki w kopalni nie zmieniły się zbytnio od czasów kolonialnych poza rurą doprowadzajacą powietrze. Byli ubrani w swoje własne ciuchy i buty. Pracowali po kilkanaście godzin z krótkimi przerwami na kolejną porcję koki. Dzięki temu nie musieli jeść. Nie czuli głodu ani pragnienia. Czasem praca trwała 24 godziny, po czym kładli się na 3 i znów wracali do pracy. 6 dni w tygodniu.

Nie sądziłam, że takie miejsca są jeszcze na świecie. Kiedy uczyłam się o kolonialiźmie w szkole mieliśmy zapamiętać najważniejsze daty z historii podbojów. Wielkie odkrycia geograficzne. Tymczasem bogactwo Europy wzrosło na śmierci Indian. Pewnie nikt nawet nie liczył dokładnie ilu. Tych, których nie uśmierciła ospa przywieziona przez Hiszpanów zmarli z wycieńczenia w kopalniach srebra czy złota. Kiedy do Europy wyruszały kolejne statki z cennym ładunkiem, rdzenni mieszkańcy „odkrytych” terenów byli zabijani masowo na własnej ziemi. Dlaczego nie mówi się o tym w szkołach? Dlaczego nikt nie uczy ile milionów ludzi zginęło we własnym domu, żeby nam było wygodnie. Srebro i złoto splamione krwią zalało Stary Kontynet monetami, a większa rządza sprawiła, że zawsze było ich za mało. Najgorsze, że kopanie za wiele się nie zmieniły, a kryzys zmusza ludzi do pracy… niegdyś niewolniczej, dziś z nieco lepszym ekwipunkiem za wypłaty, za które u nas w Europie niewiele osób wstałoby do pracy.

W obronie dzikich ptaków

Mieliśmy ominąć Amazonię. Bałam się jej ze względu na cieżkie warunki i choroby. Kiedy dowiedziałam się o projekcie ptaków zmieniłam zdanie w ciągu kilku sekund. „Ola, jest takie miejsce, gdzie warto pojechać”. Nie zastanawiała się zbyt długo nad entuzjastycznym „jedziemy”. Chwilę później zmieniłyśmy wszystkie nasze plany by dostać się do Trinidadu, a potem do Sachojere. Dziennie jadło nas więcej komarów niż widziałyśmy w ciągu życia. Mrówki uporczywie właziły do namiotu, albo suszących się ciuchów. Po 2 tygodniach nie reagowałyśmy już zbyt emocjonalnie na piranie, węże, kajmany czy krzyczącą dżunglę o poranku, gdzie zwierzęta spełniały życiowy cel przekrzyczenia innych gatunków. Byłyśmy tam, ponieważ pewien Hiszpan od dziecka marzył by ratować papugi. Postawił swoje życie na jedną kartę i ruszył na drugą stronę świata by najpierw jako wolontariusz i finalnie jako dyrektor projektu ratować Ary Szmaragdowe. Zostało ich na wolności mniej niż 200 sztuk. Są na szczycie długiej listy gatunków zagrożonych gatunków. Nawet nie w ciągu pokolonia, a raczej w ciągu 1-2 lat mogą zniknąć z Ziemi. To jednak nie przeszkadza kłusownikom w łapaniu ich dla prywatnych chodowców. W zoo na całym świecie i w prywatnych kolekcjach jest ich kilkakrotnie więcej niż na wolności.

Zupełnie inaczej czyta się takie wiadomości gdzieś na końcu świata, kiedy popija sie kawę i myśli – biedne zwierzątka. Po czym odwraca sie stronę na kolejny news z gazety. Zobaczenie jak ludzie z pasją poświecają całe życie by bronić każdego zwierzęcia z taką żarliwością jest jak dostanie łopatą w twarz. Nie robimy nic. Udostępniamy posty na fejsie, choć innych to mało obchodzi. Ale sami jesteśmy przeświadczeni, że zrobiliśmy coś ważnego i coś się zmieni. Nie zmieni póki my nie zmienimy myślenia. I nie chodzi o to by jechać do dżungli i polować na kłusowaników czy dbać o każde złożone jajko. Chodzi o to by uczyć nasze dzieci, że posiadanie kolorowego ptaszka, czy innego dzikiego zwierzęcia dla samej chęci patrzenia na niego w klatce/domu jest czystym egoizmem. Jeśli nie zauważymy tego dziś, jutro nie będzie co tłumaczyć, bo nie zdążymy.

Oruro – lekcja doceniania pomocy

Chwila nieuwagi stała się końcem i początkiem pewnego etapu podróży. W ułamku sekundy zniknęły rzeczy, na które pracowałam przez ostatnie miesiące – zarówno te, nad którymi siedziałam nocami i jednocześnie sprzęt, który dopiero co spłaciłam w ratach rezygnując z wielu rzeczy. Laptop, wszystkie karty pamieci do aparatu, dysk, dokumenty, karta kredytowa i notatki. Trudno nie usiaść i nie płakać, zwłaszcza, że tak naprawdę nie można zrobić już nic. Tak bardzo się skupiałam na tym co straciłam, że dopiero po czasie dotarło do mnie, że to tylko rzeczy materialne. Ich strata oznaczała dla mnie więcej pracy przy kompletowaniu materiałów, wymyślenia sposobu dodatkowego zarobku na pokrycie kosztów nowego laptopa, bo praca na nim się nawarstwiała z każdym dniem, wyrobienie nowej karty, dowodu osobistego, zakup nowego notatnika i spisania tego co sie pamięta lub skontaktowanie się z ludźmi, których przecież już znam. Otrzymałyśmy za to wiele ciepła, pomocy a nawet zyskałyśmy niesamowitych przyjaciół. Zdjęcia zrobię lepsze – przecież wiem gdzie, a wrócę na pewno do osób, które przyjęły nas wtedy z otwartymi ramionami. W Oruro nauczyłyśmy się doceniać pomoc ludzi, którzy zaprosili nas do siebie do domu, codziennie obdarzali uśmiechem i wszelką pomocą… w innych okolicznościach moglibyśmy się nie poznać. Szkoda mi zdjeć, artykułu, laptopa. Ale to tylko rzeczy, które można zastąpić, poprawić czy kupić. Świat się nie kończy. Zyskałyśmy za to przyjaciół, którzy sprawili, że chcemy wrócić do Oruro jak najszybciej.

Ucieczka do Limy

Przejazd na kilka dni do La Paz, spotkanie z niesamowitymi ludźmi (poznanymi również po kradzieży, którzy zaoferowali nam pomoc), przekroczenie granicy i niedowierzanie, że nie jesteśmy już w Boliwii. Siedząc w autobusie do Puno często oglądałam się do tył. Boliwia szybko zniknęła z horyzontu i obie miałyśmy wrażenie, że za szybko. Przez moją chorobę i zakup leków, kradzież i kupowanie po mocno zawyżonych cenach kart do aparatu, które jak sie potem okazało nie działały, większe wydatki itd. byłyśmy dosłownie spłukane. Udało nam się dojechać szybko do Limy, skąd miałyśmy wylot po paru dniach do Europy.

Trudny powrót

Z perypetiami doleżałam swoje by nieco wydobrzeć i zaraz byłyśmy już na lotnisku. Kilkanaście godzin i znów zbyt szybko Amsterdam i Bruksela. Kiedy wsiadłyśmy do autokaru jadącego do Polski czułyśmy, że coś jest nie tak. 2,5 miesiaca przygód, śmiechu, płaczu, lekcji, życia z pasją i jedziemy do Polski. Nasza przygoda zaraz sie skończy a my myślami nie wyjechałyśmy nawet z Boliwii, nie mówiąc o kolejnym kraju, którego przez uziemienie w łóżku nie zdążyłyśmy nawet poznać.

Przekroczenie granicy, służbowe maile czekające na odpisanie, których nawet nie chciałam otwierać na telefonie. Po przyjeździe wpadłam w wir pracy, łażenia po urzędach, bankach i jeżdżenia po Południowej Polsce. Odpisywanie na zlecenia w tramwaju albo dworcowej kafejce.

Nie dotarło do mnie, że wróciłam. Zupełnie, jakby początek tego roku był tylko snem. Za tydzień wrócę do Gruzji, która pochłonie mnie do końca roku i tylko czasem będę zastanawiać sie czy to wszystko wydarzyło sie naprawdę. Ta podróż na pewno nas rozwinęła. Sprawiła, że na wiele rzeczy spojrzałyśmy całkiem inaczej. Nauczyłyśmy sie wiele o sobie, a jeszcze więcej o innych.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *