Droga do domu

Czekałam na to rok. Dokładnie rok, od kiedy doszłam z pasterzami do Przełęczy Abano i musiałam zawrócić. Wtedy wszystko trwało za krótko. Za szybko się po prostu skończyło… W tym roku, ta droga nauczyła mnie więcej niż wszystkie poprzednie podróże…

Kiedy dotarłam do Alvani na początku maja i usłyszałam, że nie mogę kolejnego dnia wyjść z pasterzami, bo Soso (pasterz, z którym szłam w zeszłym roku) im nie ufa, ogarnęła mnie wściekłość mieszana z bezsilnością. Tak bardzo czekałam na wyjście w góry. Rozpierała mnie energia, a tu po telefonie, że wychodzimy, przyjeżdżam i nic… Soso odpowiedział, że rozumie, że mi na tym zależy, ale nie ręczy za innych pasterzy a dba o moje bezpieczeństwo, żebym skupiła się na zdjęciach… Argument „niektórzy z pasterzy nie widzieli kobiety od kilku miesięcy” był wystarczający. Umówiliśmy się, że wracam do Tbilisi skończyć jedno zlecenie i za 4 dni wracam do Alvani.

Kolejnego dnia, po kilku godzinach dojechałam do Tbilisi. Wieczorem zadzwonił Soso – bądź jutro w Alvani, wychodzimy!

Alvani mokło w burzowym deszczu. Kolejnym już tego dnia. Czekałam w sklepie, w którym pracuje Dariko – Tuszynka, u której w lecie zawsze zatrzymuję się w domu w Dolnym Omalo. Patrzyła na mnie zatroskanym wzrokiem, ale nie próbowała mnie przekonać bym zrezygnowała. W końcu przyjechali – Levan i Acziko. Przedstawili się, że są przyjaciółmi Soso i zabierają mnie do stada. Po drodze wspomnieli, że będzie jeszcze 4 pasterzy, stado już wyszło kilka godzin wcześniej, ale wyprzedzimy ich by zbudować obozowisko zanim dojdą, a gdzieś po drodze dołączy do nas dziewczyna, która też chciała iść z pasterzami.

Co???!!!!

Moją pierwszą reakcją była złość… rok proszenia, upewniania się, że mnie wezmą, plany w związku z materiałem, a teraz dołączy do nas jakaś turystka, którą mam się opiekować, bo w innym wypadku nie mogłaby pójść sama. Do tego nasilający się deszcz i zmrok. Wszystko miało być inaczej.

Przejechaliśmy ok. 10 km po czym zatrzymaliśmy się na ostatniej łące przy rzece, by zbudować obozowisko. Wtedy dojechała do nas osobówka i wysiadła z niej Wiktoria – Amerykanka z korzeniami w Hondurasie, która mimo ukończenia właśnie dziennikarstwa, przyjechała do Gruzji w ramach programu PeaceCorp uczyć dzieci w Dolnym Alvani angielskiego. Z nadmiaru emocji jakie miałam w sobie w pełni zaangażowałam się w budowę obozowiska. W końcu odpuściłam. Co ma być to będzie – pomyślałam. Przecież byłam tam by wszystko obserwować, przeżywać, a nie żyć wyobrażeniem i dostosowywać do niego odbiór. Kilka oddechów…. Widocznie tak ma być. Widocznie to w jakimś celu. Więc czas odpuścić i przeżywać to naprawdę.

Pasterze ze stadem dołączyli do nas po chwili, schronili się pod rozłożoną płachtą, rozpalili ognisko biorąc z auta suche drewno. Zaraz potem przestał padać deszcz. Zasiedliśmy do wspólnej kolacji, potem Gio z Lewanem rozłożyli nieco filcu na folii pod płachtą byśmy miały gdzie spać… oni spali pod gołym niebem.

– Mam 2 ciepłe śpiwory. Dostałam je z troski od moich gospodarzy. Są ciepłe, chyba cieplejsze niż Twój jeśli chcesz – propozycja Wiktorii rozbiła moją skorupę.

Bardzo szybko złapałyśmy kontakt. Kobiece radzenie sobie w lesie zbliża…

1 dzień wędrówki

4:45, czyli kilkanaście minut na ogarnięcie się, poranną toaletę i kawę. Dojście do przytomności zajęło mi dłuższą chwilę, ale kawa zrobiona przez chłopaków od razu otworzyła mi oczy. Wyszliśmy ze stadem, a starszy Levan i Acziko zostali by ogarnąć obozowisko. Dogonili nas po pewnym czasie zabierając na naczepę owcę, która sobie nie radziła i odstawała z tył.

Do pierwszego postoju przeszliśmy kilkanaście kilometrów – do mostu, na którym rok temu nocowałam z pasterzami. Tam chwila odpoczynku, śniadanie i ogrzanie się w pierwszych promieniach słońca. Ruszyliśmy dalej.

Z Wiktorią przegadałyśmy kilka kilometrów, dosłownie o wszystkim. Podobało mi się, że nie przeszkadza mi w zdjęciach, czasem jak tylko podnosiłam aparat od razu wiedziała co chcę uwiecznić i schodziła mi z linii strzału. Jeden dzień znajomości, a miałam wrażenie, że znamy się znacznie dłużej. Aż głupio mi było, że na początku tak emocjonalnie reagowałam na to, że będzie szła z nami.

Szliśmy dość powoli ze stadem, choć mam wrażenie, że ganiając z tył stada do przodu i znowu na tył, by robić zdjęcia, zrobiłam więcej kilometrów niż owce. Byłam pewna, że jestem świetnie przygotowana – sprawdzona kurtka przeciwdeszczowa, softshellowe spodnie i trekkingowe buty. Wszyscy jednak poza mną mieli kalosze, łącznie z Wiktoria. Moja pewność siebie skończyła się przy przekraczaniu strumieni z topniejących lodowców, ale wtedy Levan przewiózł mnie konno, a przy kolejnym poczekałam na jadący za nami samochód.

Przed 15.00 byliśmy ok. 300 m poniżej Przełęczy Abano. Parłam przed siebie i byłam pewna, że za niedługo przejdziemy na drugą stronę góry. Zatrzymaliśmy się. Starszy Levan dojechał do nas autem. Chłopaki wyładowali wszystko z naczepy, rozłożyli filce na ziemi. Rozłożyliśmy się na zakręcie drogi między ścianą, w której była ona wydrążona a kilkusetmetrową przepaścią.

– Tu zostajemy – wyjaśnił starszy Levan, który od razu położył się na jednym z filców i w ułamku sekundy zasnął.

Wszyscy poszli spać… Padli z wycieńczenia. Ja również. Tylko 2 pasterzy poszło ze stadem na wypas nieco niżej. Po godzinie ocknęłam się, zupełnie jakby ktoś mnie zawołał. Chmury tańczyły poruszane przez wiatr, światło zmieniało się w mgnieniu oka. Wstąpiła we mnie energia, chwyciłam za aparat i do dzieła…
Levan przebudził się i spojrzał na mnie jednym okiem
– Czy Ty teraz nie powinnaś być martwa? Odsypiaj.
– Nie mogę, tylko popatrz ile się dzieje.


Chyba nie rozumiał mojej nadmiernej ekscytacji. Albo nie miał siły podnieść głowy, by zobaczyć krajobraz. Niektórzy zaczęli się budzić. Zrobiło się chłodniej. Giorgi i Acziko zbudowali z pali i ceraty prowizoryczne schronienie przed deszczem, które najpierw było naszą jadalnią, a potem miejscem do spania dla mnie i Wiktorii. Rozpalili ognisko, przy którym ogrzewaliśmy się i rozmawialiśmy przed snem.

Nie mogłam zasnąć. Najpierw mocno wiało, a że spałyśmy na ziemi jedynie z ceratą nad głową, było to dość odczuwalne. Wydawało mi się, że przespałam kilka minut, zanim zaczęłam się trząść z zimna. Zakopałam się w śpiwór wystawiając jedynie nos, ale było mi coraz zimniej. Temperatura spadła kilka kresek poniżej zera. Przykryłam śpiwór kurtką, a nogi dodatkowo owinęłam w polar. Chciałam tylko dotrwać do wyjścia w góry. Nadal nie mogłam zasnąć… Zakopana w śpiworze w końcu zaczęłam odczuwać ciepło. Okazało się jednak, że podniosła się temperatura powietrza, a do tego zaczęło dość mocno padać. Nie przejmowałam się tym mając nadzieje, że uda mi się zasnąć, ale poczułam, że śpiwór był mokry. Część ceraty zerwała się odsłaniając dolną cześć śpiworów mojego i Wiktorii. Obudziłam ją by przesunęła się wyżej, by nie zmokła. Odwróciłam się na drugi bok i przez chwilę wydawało mi się, że już śnię. Naprzeciw mnie stała owca. Patrzyła na mnie i się nie ruszała. Tak po prostu się gapiła i nawet nic nie żuła. Podkurczyłam nogi i nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.

2 dzień wędrówki

3:45 – zadzwonił budzik w telefonie. Przespałam godzinę. Zorientowanie się w sytuacji, co się dzieje zajęło mi dość sporo czasu. Płachta nad naszym legowiskiem była naprawiona, a na kamieniu przy ognisku Giorgi robił w dużej puszce po koncentracie pomidorowym kawę dla wszystkich. Nieprzytomna jeszcze podeszłam do ogniska, by się ogrzać. Zaczęłam dochodzić do siebie po pierwszych łykach gorącej kawy. Dziwne, że w domu nigdy nie smakuje tak dobrze, jak przy ognisku w górach…

Stado ruszyło po ciemku, a my z Wiktorią zostałyśmy przy aucie. Musiałyśmy spakować nasze rzeczy, ponieważ po dojściu na przełęcz Wiktoria wracała autem do Alvani, a ja szłam dalej i moje rzeczy od razu zostały przy koniach. Starszy Levan podwiózł nas kawałek byśmy dogoniły stado. Było coraz zimniej. Szliśmy w chmurze, a na drodze z każdym krokiem zalegało więcej śniegu. Przed przełęczą trafiliśmy na szczątki owcy – stada dopiero zaczęły wychodzić, więc pewnie padła wczoraj, a wilki i psy nie pozwoliły jej długo leżeć.

Było już jasno, kiedy dotarliśmy na Abano, choć wietrznie i pochmurno. Pożegnałyśmy się z Wiktorią i ruszyłam za stadem. W końcu znalazłam się w punkcie, w którym zakończyłam wędrówkę w zeszłym roku. W końcu krok dalej. Byłam pewna, że najcięższa część drogi, czyli wchodzenie pod górę, już za mną. Jak ja bym chciała się wtedy nie mylić.

Droga była wydążona w śniegu, ale spadło na nią już kilka niewielkich lawin. Szła wzdłuż góry, po czym po 2 zakrętach nagle się kończyła. Wyszliśmy na niewielkie wzniesienie. Acziko zatrzymał stado, wyjął z plecaka reklamówki z jedzeniem i rozłożył na śniegu. Śniadanie. Całkiem o nim zapomniałam. Chmury zaczynały się podnosić odsłaniając przełęcz, którą właśnie przeszliśmy i dalszą część doliny, do której mieliśmy zejść.

Przejście do doliny całkowicie zasypane było śniegiem. Schodziliśmy dość stromo w dół. Owce skakały, przewracały się, ale biegły za Alikiem. Acziko został by pomóc idącym za nami koniom przejść tą trasę. Ciągle potykając się, ślizgając, zapadając się w śniegu i uważając, by nie spaść, zostałam daleko na końcu. Pasterz, który do tej pory wraz z kolegą unikał mojego towarzystwa, odwrócił się, by sprawdzić gdzie jestem. Wiedziałam, że nie mają czasu, by na mnie czekać, a poszłam z nimi pod warunkiem, że nie będę ciężarem, ani nie będę spowalniać stada. Po kilku wulgaryzmach rzuconych w powietrze, które miałam pewność, że nikt nie zrozumie, usiadłam na tyłku i zjechałam kilkadziesiąt metrów w dół nieco się rozpędzając. Minęłam czekającego na mnie pasterza unosząc ręce do góry i śmiejąc się przy zabawie. Nieco niżej zobaczyłam, że moja ślizgawka kończy się spadkiem do roztopionej już rzeki. Przewróciłam się na brzuch, jak uczył nas kiedyś Jaba przygotowując na wejście na Kazbek. Zadziałało. Adrenalina na 100% i jeszcze większa radość, że udało mi się zatrzymać. Spodnie softshellowe sprawdzone w konkurencji freeride na tyłku. Podniosłam się i odpowiadając na zaskoczoną minę pasterza uniosłam ręce do góry w geście zwycięstwa. Zszedł do mnie, uśmiechnął się i w końcu po 2 dniach przemówił, po rosyjsku – jestem Gia. Podałam mu rękę z uśmiechem od ucha do ucha – a ja…

– Ty, to jesteś szalona – odpowiedział.

Szliśmy dalej razem. Na stromym, oblodzonym stoku pomógł mi przejść i cały czas ze mną rozmawiał. Nie mogłam uwierzyć. Wcześniej, przez 2 dni, nie usłyszałam z jego ust żadnego słowa. A teraz dowiedziałam sie wiele o jego rodzinie, o tym, że pochodzi z Pankisi i nie dołączył do nas przy kolacjach, bo jako Kist nie chciał siedzieć z kobietami. A na koniec zaczęliśmy rozmawiać o wspólnych znajomych z Duisi, bo jak sie okazało trochę ich jest. Po stwierdzeniu „nie zachowujesz sie jak baba” obiecał też, że będzie razem z wszystkimi siadać do posiłku, nawet jeśli będę siedziała obok.

– Cieszę, się, że idziesz z nami i, że mi pomagasz. Nie chciałabym być dla was ciężarem i głupio mi, że musiałam polegać na Twojej pomocy, na tym stromym zboczu.

– Spokojnie, nikomu nie powiem – roześmiał się.

 

Kiedy śnieg się skończył, zaczęła się droga w dół na sztorc. Tam już nie mogłam zjechać jak wcześniej na śniegu, więc chwilę trwało zanim zeszliśmy do pierwszego mostu. Czas na odpoczynek. Owce zamiast nadrabiać śniadanie w większości położyły się na drodze i odsypiały. Wystarczył jeden gwizd Alika, a wszystkie były gotowe do dalszej drogi. Na czoło stada wychodziło kilka koziołków, za którymi szło całe stado.

– Magda, teraz Ty dowodzisz stadem. Powinny po 2 dniach już znać Twój głos i zapach, zobaczymy czy za Tobą pójdą – Alik wydawał się być poważny

– Wątpię, zobaczysz, że nie pójdą – ruszyłam przed siebie. Zagwizdałam naśladując to, co wcześniej słyszałam. Kozy patrzyły na mnie ze zdziwieniem i stały w miejscu. Już miałam powiedzieć coś w stylu „a nie mówiłam”, gdy nagle jedna z nich zrobiła krok w moją stronę. Zaraz za nią ruszyło całe stado.

– Magda, gratulacje, zostałaś polskim pastuchem w Tuszetii – śmiał się Gia, a ja idąc, co chwilę oglądałam się za siebie, by sprawdzić czy owce nadal za mną idą – widzisz, wystarczy przekonać jedną, a całe stado za nią pójdzie.

Po drodze znalazłam dość długą gałąź nadającą się na prowizoryczną laskę pasterską. I znów byłam przekonana, że teraz będzie już łatwo. Słońce w końcu dopisało. Na znacznej długości drogi nie było już śniegu. Były rozsypane skały, które obsunęły się przez zimę, kilka topniejących już lawin, gdzie było już więcej błota niż śniegu.

Zatrzymałam się. Stado natychmiast stanęło. Alik podszedł do mnie zdziwiony.

– Nie ma drogi – wskazałam na dalszą część drogi, gdzie za tabliczką „18 km do Omalo” pojawiło się nowe jezioro.

Z jakiegoś powodu stan wody w tym miejscu był znacznie wyższy niż zwykle. Droga, którą pamiętałam została zalana na ok. 1 – 1,5 m wysokości, przynajmniej na początku. Konie dałyby radę, ale nie z obciążeniem. Owce porwałby prąd rzeki. Trzeba znaleźć inną drogę.

Po chwili dojechali pozostali na koniach. Rozłożyliśmy filce, by na nich usiąść.

– Przez wodę nie przejdziemy. Nie wiemy co jest dalej i co spiętrzyło wodę. Wchodzimy na górę.

Spojrzałam do góry i zamarłam. Strome, usypujące się zbocze, momentami prawie pionowe skały. Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Zaraz po szoku pierwszą myślą było – ale jak tam wejdą konie? Gio wziął mój duży plecak i nie zwracając wogóle uwagi na moje protesty podszedł do wzniesienia.

Powoli, zygzakiem konie zaczęły wspinać się na górę. Gio prowadził Maliszę, a pozostałe konie ruszyły za nimi bez liny. Poszłam za nimi by pomóc z zostającym na końcu ogierem, który widocznie bał się bardziej. Pozostali zaczęli zaganiać owce wyżej, co okazało się znacznie większym wyzwaniem. Rozchodziły się i wcale nie chciały wspinać się pod stromą górę widząc niżej trawę. Wdrapaliśmy się nad granicę lasu i usiedliśmy na trawie by odpocząć. Widok był oszałamiający, wiał delikatny wiatr, prawie żadnej chmurki na niebie. Obok nas konie skubały trawę, a z oddali dobiegał szum wodospadu. Byłam wykończona, ale szczęśliwa. Spojrzałam na Giorgiego, chyba licząc na to, że powie coś w stylu „już niedaleko”

– Widzisz tą grań nad nami? – uśmiechnął się wskazując na skały nad nami – mamy jeszcze w cholerę drogi pod górę, a potem po tej grani przejdziemy dalej.

– Dokąd dojdziemy? Dziś już nie dotrzemy do Waszego obozowiska, jest za późno.

– Szczerze… nie wiem, gdzie dojdziemy. Nigdy tu nie byłem. Wyjdziemy na grań i tam zobaczymy, gdzie zostaniemy na noc.

Ruszyliśmy dalej. Po wyjściu na grań widok był jeszcze bardziej oszałamiający. W oddali widać było kilka wiosek, łącznie z zarysem Omalo oraz ośnieżone góry Pasma Tuszeckiego, których granie wyznaczały granicę z Czeczenią i Dagestanem. Po napiciu się wody Gio kiwnął głową dając mi do zrozumienia, że idziemy dalej.

– Zostańmy tu proszę, na chwilę, 5 minut, na zdjęcia. Proszę, proszę – cieszyłam się jak dziecko. Wiedziałam, że im szybciej dotrzemy do miejsca, nadającego się nocleg, tym szybciej wszyscy odpoczniemy, ale nie chciałam odpuścić. Byłam już skrajnie wykończona, ale najszczęśliwsza na świecie. Alik z Gio usiedli na trawie, pozwalając koniom na chwilę skubania trawy. Zajęłam się zdjęciami. Nie wiem skąd miałam energię. W końcu odłożyłam aparat i chłonęłam chwilę. Odwróciłam się do chłopaków – nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęli. Chyba od razu, kiedy usiedli. Dzisiejszy dzień dał się im bardzo we znaki. Nie miałam serca ich budzić. Całe szczęście wyręczył mnie sms, który dostał Gio – na tej wysokości był zasięg. Coś zaskakującego po 2 dniach używania telefonu tylko jako alarmu w nocy.

Mijaliśmy po drodze puste obozowiska pasterskie. Niedługo, ktoś tu zamieszka na lato. Szliśmy przed siebie wydeptaną ścieżką, przeszliśmy przez kilka strumieni, łąk, ominęliśmy parę osuwisk przeprowadzając przez nie konie. Kiedy doszliśmy do polany w lesie Gio zadecydował, że poczekamy na niej na owce. Nie mógł dodzwonić się do nikogo, kto był za nami, by ustalić, w którym miejscu schodzimy z góry. Przymocował liny, by konie swobodnie mogły się paść. Padliśmy na ziemię, by chwilę odpocząć… dopiero po kilkunastu minutach podniosłam głowę i zauważyłam, że leżymy na granicy cmentarza… nie miałam jednak siły by się podnieść… a tym bardziej by ponownie założyć buty, których nawet nie pamiętałam, że zdjęłam. Po chwili odpoczynku zaczęliśmy rozmawiać, kiedy nagle usłyszeliśmy owce i jakieś głosy.

– Szybko nas dogonili – stwierdziłam z nieukrywanym niezadowoleniem, że nasza przerwa dobiegła końca.

To jednak nie było nasze stado. Dźwięki dobiegały z dołu, z drugiej strony. Gio podszedł do granicy wzgórza i zobaczył na dole wioskę. Krzyknął tradycyjne „Salam” na przywitanie, a po odpowiedzi przedstawił się. Zadziwiła mnie akustyka w górach. Okazało się, że poniżej jest wioska, do której już ktoś dotarł po zimie. Odwiązaliśmy konie i ruszyliśmy w dół.

Zawsze śmiałam się z tego, że Gruzja jest małym krajem, w którym wszyscy się znają. A nawet jeśli nie, to znają osobę, która zna kolejną osobę, która nas interesuje. Okazało się, że dotarliśmy do Shtrolty. W wiosce był tylko jeden pasterz wraz z synem, którzy przybył tu kilka dni wcześniej. Nikt więcej jeszcze nie dotarł, więc bardzo ucieszyli się na nasz widok. Po krótkiej rozmowie panowie uzgodnili, że mają wspólnych dalekich krewnych, a Nika zna ojca Giorgiego oraz kojarzy Soso -pasterza, z którym szłam w zeszłym roku.

Rozłożyliśmy jedzenie, które wieźliśmy na koniach by ich poczęstować. Nika wcześniej nieco mnie ignorował, nawet nie zauważał. Doszłam do wniosku, że chwila jest odpowiednia, więc wyjęłam z plecaka Żubrówkę i postawiłam na ziemię między nami. W tym momencie doszli do nas pozostali pasterze z owcami. Zagonili je na pobliską polanę i przyłączyli się do nas.

Zaczęło sie zdawanie relacji z drogi, porównywanie… W większości rozumiałam o czym mówili, choć do gruzińskiego wtrącali wyrazy, które nie brzmiały w ogóle znajomo. Nie skupiałam się jednak zbytnio na temacie rozmowy, do momentu, kiedy Levan wymienił imię jednego z psów. Chuligan był psem Giorgiego. Szedł ze stadem owiec i w którymś momencie się odłączył. Zgubił się.

Po chwili rozmowy wszyscy poszli do owiec. Przegonili je kilka razy w różne miejsca, by ostatecznie wbiegły na ogrodzone podwórko jednego z pustych jeszcze domów.

– Zapraszamy Panią do stołu – po kilku dniach trudnej drogi, spania na ziemi i jedzenia z foliowych worków, w tym momencie Levan wyglądał aż nienaturalnie – dziś mamy gorącą kolację.

Udaliśmy się do domu Niki… a właściwie do otwartej kuchni uszczelnianej fragmentami jakiejś ceraty, na której była reklama jednej z sieci komórkowych. Na dworze, przed wejściem stał zastawiony stół z serwetkami, sztućcami i szklankami przy każdym talerzu. Przy nim Levan dumnie się prężył czekając na pochwałę. Zaniemówiłam. Odsunął mi krzesło i gestem ręki zaprosił do zajęcia miejsca. Usiadłam na honorowym siedzeniu i nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa.

– Pierwszy toast za Ciebie. Wszyscy przegraliśmy, dałaś radę – śmiał się Acziko podnosząc kieliszek z Żubrówką

– Chwila, jeszcze nie dotarliśmy do celu, może jutro wymięknę… – przerwałam mu.

– Jutro będzie łatwiej. Wychodzimy też później. Nie w środku nocy.

Na stół wkroczyło duszone mięso, cebulka, chleb i gorąca herbata. Po kolacji Nika odprowadził mnie do jednego z opuszczonych domów, tłumacząc, że nie mogę spać na ziemi jak pozostali, tylko na łóżku z materacem. Rozłożyłam śpiwór i padłam.

3 dzień wędrówki

Dochodziła 7.00 rano. Obudziłam się wyspana i ku mojemu zaskoczeniu, przykryta dodatkowm śpiworem. Uklepałam sterczące wszędzie włosy, przetarłam twarz wierząc, że w czymś to pomoże. Odsłoniłam wiszącą na okkiennicy folię, by zobaczyć budzącą się do życia zieloną Tuszetię. Zwinęłam obydwa śpiwory i upewniłam się, że nic nie zostawiłam. Kiedy doszłam do domu Niki, w „kuchni” siedziało już kilka osób. Jakoś pocieszyło mnie, że wyglądają gorzej ode mnie. Zostawienie Żubrówki dla niektórych zakończyło się jeszcze długimi nocnymi rozmowami. Syn Niki zaczął przygotowywać dla mnie kawę.

– Czarna z 2 cukrami – rzucił Levan.

Uśmiechnęłam się. Chyba tej porannej kawy robionej w puszcze będzie mi najbardziej brakowało jak wrócę do normalnego życia – pomyślałam. Pierwsze promienie słońca przedostały się przez grań przeciwnego pasma górskiego i oświetliły Omalo.

– Twój nowy dom – usłyszałam za plecami – jeśli chcesz, już dzisiaj ktoś Cię odprowadzi.

– Chcę iść z Wami do obozowiska, zobaczyć jak tam się żyje. Do Omalo jeszcze mam czas by dojść… mam ponad tydzień czasu na powrót. Zobaczę jeszcze Omalo.

Stado już wyszło. Uzmysłowiłam sobie, że jest dziwnie cicho dopiero po wypiciu kawy. Załadowaliśmy nasze rzeczy na konie, Gio założył mój większy plecak i ruszyliśmy drogą w dół, by przejść przez most, a następnie wspiąć się do Khisy i dalej na przełęcz. Po chwili zostałam sama z Levanem i 3 końmi. Gio i Acziko odłączyli się. Krzyknęli tylko, że nas dogonią.

Rzeka zalała część naszej drogi, ale udało nam się przejść skarpą i przeskoczyć osuwisko by wejść na drogę do Khisy. Tam, w pierwszym domu powitano nas i zaproszono na kawę. Levan nawet nie spytał czy chcę – od razu powiedział, jaką lubię. I pomyśleć, że miałam walczyć z tym nałogiem. A tu… siła wyższa. Chwila rozmowy, odpoczynku i ruszyliśmy dalej. Konie pognały gdzieś do przodu, a my skrótem doszliśmy do obozowiska pasterzy, którzy przybyli do Khisy 2 dni przed nami. Odpoczywało tam nasze stado. W międzyczasie dojechali do nas Gio i Acziko zabierając po drodze konie, które szły wcześniej z nami.

Spotkani pasterze już pracowali. Przez 2 dni przygotowali całe obozowisko do produkcji sera. Przywitali nas czaczą, chlebem i serem. Zaczął padać deszcz. Alik z Levanem i 2 chłopakami z Pankisi wyruszyli z owcami, a ja z Acziko czekałam na Gio, który gdzieś na chwilę wybył. Kiedy przyjechał, przepakował bagaże na koniach, odsłonił od worków drewniano-metalowe siodło. Kazał mi wsiąść na Maliszę, przełożył mi owcę przez łęk i poszedł przepakować to, co miał przywiązane do siodła swojego konia. Kiedy skończył, spojrzał na mnie, zaczął się śmiać i zapytał, czy zrobić mi zdjęcie.

– Twoi znajomi Ci nie uwierzą, ale moi tym bardziej – stwierdził, kiedy podałam mu swój aparat. Byłam przekonana, że mam w końcu jakieś zdjęcie z tej wyprawy. Jakie było moje zdziwienie, po tym jak Gio podał mi aparat, szybko wskoczył na konia, ruszył, a ja zobaczyłam, że zdjęcie jest całkiem nieostre. Cóż, chciał dobrze.  Kiedy mu o tym powiedziałam skomentował tylko – dlatego Ty tu jesteś od zdjęć.

Konie wspinały się dość szybko na zbocze góry. Już poprzedniego dnia byłam zaskoczona, jak świetnie radzą sobie z takimi nachyleniami. Po drodze Acziko przejął owcę. Wjechaliśmy do lasu na grani i dalej ścieżką dojechaliśmy do wyżej położonej polany. Z pewnością, nie mam co porównywać tej jazdy do rajdów konnych w Polsce, czy w Gruzji. Tu nie jechało się dla samej przyjemności z jazdy – trzeba przewieźć sprzęt, kulejącą owcę, przeprowadzić konie przez śnieg… Tak jak czasem potrzebne mi poczucie bezpieczeństwa, jakie daje mi instruktor jeżdżący ze mną po znanym terenie teraz nie było na to czasu. Powyżej lasu zalegało sporo śniegu, a jadąc po odsłoniętych polanach czasem ślizgaliśmy się w błocie. Często zsiadałam z Maliszy by łatwiej było mu przejść, choć bywało, że to on mi pomagał, kiedy ja wpadałam w poślizg trzymając wodzę. Podnosił wtedy gwałtownie głowę przywracając mnie do równowagi. Z każdym krokiem coraz bardziej podziwiałam tego konia – nie płoszył się łatwo, był niezwykle mądry i bez problemu wchodził w miejsca, gdzie większość koni jakie znam odmówiłyby współpracy. Kiedy sama bałam się tego, co widziałam przed nami Gio tylko powtarzał – „jeśli nie wiesz co zrobić, zaufaj Maliszy. On sobie poradzi. Wychował się tutaj”. Po chwili dogoniliśmy nasze stado.

Górna część rzeki na wysokiej grani zasypana była sporą warstwą śniegu. Dość łatwo zapadały się w nim owce, ale po kilku skokach wydostawały się, a jak poszła już jedna, to całe stado od razu za nią. Jakoś szło. Gio wskazał mi miejsce niżej do przeprowadzenia koni. 2 przeskoczyły warstwę śniegu ślizgając się na końcu. Przyszła pora na mnie i Maliszę. Giorgi przeszedł przez śnieg, ale zapadł się do pasa. Na szczęście szybko się wydostał. Widziałam jego minę, bałam się ale nie było innej drogi. Kazał mi podać wodze Maliszy. Koń skoczył, poślizgnął się i zapadł się prawie cały w śnieg. Musiał jednak trafić na coś twardszego, bo odbił się przy pociągnięciu za wodze. Udało się, choć wyglądało to tragicznie. Przede mną była dość duża dziura, której nie byłam w stanie przeskoczyć. Wyszłam wyżej. 3 kroki po śniegu. Zapadałam się do kolan, ale szłam. Czwarty krok i zaczęłam sie szybko zapadać. Może trafiłam na dziurę pod śniegiem, gdzie płynie strumień. Gio chwycił mnie za rękę i wyciągnął na stabilny grunt.

Poprzednie dni dały mi się we znaki. Nie wiedziałam już, czy wszędzie mam zakwasy czy to nowy ból. Nie nadążałam, ale nie chciałam się do tego przyznać. Chyba najbardziej przed samą sobą, by poprosić o pomoc. Gio obserwował mnie od dłuższej chwili i pod pretekstem, że „tak będzie szybciej” skłonił mnie do dalszej jazdy konnej. Szedł przede mną dość szybko. Na jednej ze stromiej nachylonych ścieżek leżała niewielka warstwa śniegu. Poniżej były skały i przepaść wiec trzeba było przez nią przejechać. Nagle poczułam gwałtowne szarpnięcie w gól. Zdążyłam krzyknąć. Widziałam jak Gio odwraca się i coś krzyczy, ale nic nie słyszałam. Najdłuższa sekunda mojego życia, kiedy zobaczyłam wiele moich wspomnień na raz. Malisza spadł zadem w dół i nie zahaczył się przednimi nogami. Nagłe szarpniecie w górę. Nie wiem, czy Gio złapał wodze, czy koń o coś się zahaczył i skoczył do góry. Kiedy staliśmy już stabilnie na ścieżce, nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Tak jak wcześniej widziałam przerażenie na twarzy Gio, tak teraz stał przede mną i się śmiał. Malisza nie miał nawet draśnięcia, a ja nadal siedziałam przerażona.

– No Magda, witamy wśród żywych. Dziś stawiasz.

Kiedy dojechaliśmy do kolejnej przełęczy zatrzymałam Maliszę.

– Gio, jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, że tu dojechałam. Moja wyobraźnia nie ogarnia tego piękna.

– Nie Magda. To ja jestem najszczęśliwszy. Ja się tu urodziłem.

Widząc przepaść przed nami i wiedząc, że musimy zejść do doliny rzeki jak mantrę powtarzałam sobie, że Malisza to mądry koń i bardziej niż ja, wie co robi. Udało się. Jechaliśmy dalej konno po ścieżkach nad przepaściami, nad rzeką, pod drzewami. Po niecałej godzinie dotarliśmy do pustego obozowiska.

– Witamy na naszych włościach – powitał nas Acziko, który jako pierwszy dotarł na miejsce.

Rozsiodłaliśmy konie i zanim przybyli pozostali z owcami, zaczęliśmy sprzątać i sprawdzać zniszczenia po zimie. Bardzo chciałam pomóc, ale komentarz Gio „tu nie ma pracy dla kobiety” aż posadził mnie na stołku.

– To może chociaż pozmywam naczynia?

– Tutaj jesteś naszym gościem, jesteśmy u siebie – skomentował Acziko.

Kiedy dołączyli do nas pozostali, po szybkim posiłku wszyscy zabrali się do naprawiania dachu ich sypialni, sprzątania, rozpalili na zewnątrz kolejne ognisko obłożone kamieniami by zagotować wodę na dezynfekcję naczyń. Wyniosłam wszystkie ubrania, koce i śpiwory do przeglądnięcia, co jest całe… Wszystko z pewnością nadawało się do prania (i to nie jednego). Pozamiataliśmy przed izbą służącą nam za kuchnię i jadalnię. Kiedy zabrałam się za zbieranie i wiązanie lin podszedł do mnie Gio, spojrzał z politowaniem, zabrał liny i związał je zupełnie inaczej niż robiłam to wcześniej.

– Chcę pomóc, daj mi coś do roboty. Zwariuję siedząc w jednym miejscu. – prosiłam

– Idź pilnuj ognia w kuchni – zbył mnie – siadaj na kołku i dorzucaj

– Nie mogę siedzieć, bo tyłek mnie po drewnianym siodle boli

Roześmiał się, odwrócił i odszedł… Za to Levan chodził podekscytowany po obozowisku z uśmiechem dziecka, knującego coś do zbrojenia. Poszedł do stada, po chwili łapania owiec przyniósł ze sobą kozę.

– Dziś uroczysta kolacja z okazji dotarcia do celu – uśmiechnął się i szybkim ruchem odebrał jej życie.

Acziko przejął martwą już kozę i zaczął ją sprawiać, najpierw dokładnie zdejmując skórę, by jej nie pobrudzić, a potem pozbył się wnętrzności. Stałam obok i przyglądałam się dokładnie.

– Jak na babę to wcale delikatna nie jesteś. Myślałem, że jak zobaczysz krew to uciekniesz – Acziko dość szybko przygotował mięso do pocięcia na kawałki.

– Chcę zobaczyć wszystko dokładnie. Wiem, że dzięki jej śmierci mamy co jeść, bo zapasy się już skończyły. Poza tym, jeśli kiedyś przyjdzie mi coś upolować, muszę wiedzieć co zrobić potem. – Acziko spojrzał na mnie chyba nieco zaskoczony i po kolei zaczął mi pokazywać, w jaki sposób przygotować mięso, a potem posiłek.

– Ucz się, następnym razem Ty się tym zajmujesz.

Słońce już zaszło i w dolinie, w której byliśmy zrobiło się dość zimno. Ogrzewani ogniskiem w zadymionej „kuchni” siedzieliśmy przy niewielkim stoliku pałaszując gorącą kolację. Opowiadaliśmy sobie zabawne anegdoty, dopytywali się o Polskę, a ja cieszyłam się samym faktem bycia w tym miejscu.

– Magda – wyrwał mnie z zamyślenia Levan – z boku Twój zjazd na koniu wcale wesoło nie wyglądał…

– Nie przypominaj mi nawet o tym.

Odeszłam na chwilę od stołu by dostać się do swojego plecaka.

– Wiesz, można powiedzieć, że dostałaś drugą szansę – śmiał się – urodziłaś się na nowo. Teraz oficjalnie w Tuszetii.

– Po tym zjeździe obiecałam Gio, że dziś pijemy – odpowiedziałam i postawiłam na stół butelkę pigwowej Soplicy – nie wiem, czy lubicie słodki alkohol, ale musicie tego spróbować.

– Oni nie lubią, ale ja się zaopiekuję – Gio przejął butelkę, ale po proteście wszystkich przy stole rozlał do plastikowych i metalowych kubków każdemu na spróbowanie.

– Skąd Ty masz takie dobre rzeczy? – trafiłam w smak Levana

– Z Polski. W lipcu wam tutaj przywiozę

Levan wstał, a za nim pozostali podnieśli się ze stołków.

– No to za nową Tuszynkę – wznieśli kieliszki.

Wszyscy poszli spać do osłoniętej od deszczu folią sypialni. Prycze zrobione były z niezbyt szerokich pni brzóz i przykryte gęsto gałązkami z suchymi liśćmi. Na to położony koc i śpiwór. Takie same 2 posłania były w kuchni, przy ścianach z obu stron paleniska. Kiedy w środku palił się ogień pomieszczenie wypełniał gryzący w oczy dym. Wyznaczono mi tam miejsce do spania, bo było to najcieplejsze miejsce w obozowisku, ja jednak modliłam się po cichu by ognisko szybko zgasło. Mimo niższej temperatury bardziej wolałam mieć czym oddychać. Ze mną w kuchni miał spać również Gio. W końcu był czas by trochę pogadać. Kiedy zakopałam się w mój śpiwór przykrył mnie dodatkowo swoim śpiworem, tak na wszelki wypadek jakby mi było zimno. Sam położył się na posłaniu w drugiej części pomieszczenia. Moje protesty by zabrał śpiwór, bo zmarznie w nocy, nic nie dały.

– Jestem Tuszem, nic mi nie będzie – zaśmiał się i przykrył się filcem.

4 dzień wędrówki

Nie wiem, która była godzina. Obudził mnie dym z ogniska, który zaczął mnie dusić. Chłopaki rozpalili, by przygotować dla wszystkich kawę. Słysząc, że kaszlę Levan polecił by nalać kawę również do mojego kubka, bo już wstałam. Wydostałam się spod śpiworów. Acziko i Levan śmiali się z Giorgiego, po którym było wyraźnie widać, że nie bardzo się wyspał. Odpowiedział im, że chciał dobrze… i myślał, że zamarznie w nocy. Jednak na moje pytanie, czy nie zmarzł, opowiedział przecząco. Dostałam kawę w swoim kubku i cieszyłam się każdym łykiem. Moja ostatnia kawa tutaj… Chłopaki rozmawiali o czymś, ale zaczęłam się przysłuchiwać dopiero po chwili. Ku mojemu zaskoczeniu rozmawiali po gruzińsku o mnie. Giorgi opowiadał im z większym przejęciem niż ja to zrobiłam poprzedniego wieczoru, o moim wypadku na koniu i przełamaniu się po 12 latach do jeździectwa. Piłam kawę i słuchałam. Potem wspomniał, że pracowałam jako pilot wycieczek w Czechach i Rumunii. Na pytanie Acziko, ile znam języków zaczął wyliczać. Na chwilę zamilkł.

– Jeszcze francuski – dopowiedziałam po gruzińsku, po czym po angielsku dodałam – ale dużo już zapomniałam, bo mam sporą przerwę.

Wszyscy parsknęli śmiechem, a Gio patrzył na mnie zdumiony.

– Tak, rozumiem dużo po gruzińsku – odpowiedziałam po gruzińsku, choć pewnie błędnie. Ach, ten krótki moment czystej satysfakcji… Niestety potem już przy mnie nie chcieli o wszystkim rozmawiać.

Zaczęło padać. Kilka osób wyszło w góry ze stadem, a pozostali zajęli się dalszymi porządkami w obozowisku. Acziko wyszedł na poszukiwanie koni i dość szybko wrócił prowadząc jednego na linie, a reszta grzecznie za nim szła po ścieżce. Kiedy doszli do rzeki Gio zagwizdał i wszystkie przybiegły do zagrody.

Koło południa zjedliśmy coś na szybko w okrojonym składzie, osiodłaliśmy konie. Na widok drewniano-metalowego siodła nagle przypomniałam sobie, jak mnie wszystko boli. Nie mogłam się ruszać, a wspięcie się na konia wydawało się być życiowym wyzwaniem. Giorgi na chwilę pobiegł do kuchni i wrócił z dość cienką poduszką. Przywiązał ją linami do mojego siodła.

– Mercedes dla Pani.

 

Patrząc na stromą górę nad obozowiskiem wiedziałam, że mam nie myśleć o sposobie wspięcia się na nią. Zwłaszcza po mokrej od deszczu glinie. Jak mantrę powtarzałam sobie w każdej chwili zwątpienia, że Malisza to dobry i mądry koń i nie z takimi rzeczami się już mierzył. Przeszliśmy przez rzekę i zaczęliśmy wspinaczkę. Dość szybko dotarliśmy na przełęcz, tam jednak okazało się, że z drugiej strony góry zalega chmura. Teren był bardziej mokry. Zeszliśmy z koni i prowadziliśmy je w dół. Stanęłam nad niewielką skarpą z głębokim błotem na dole. Kolejne miejsce, kiedy dopadła mnie myśl „dlaczego nie mogłam po prostu zostać fotografem studyjnym?”. Malisza zaskakiwał mnie swoim sprytem. Kiedy z niedowierzaniem patrzyłam, jak pokonuje przeszkody, które ja nie wiedziałam jak przejść Gio co jakiś czas powtarzał „on ma 2 nogi więcej, poradzi sobie”, „zaufaj mu, on się tu wychował”. Wiele razy to on trzymał mnie bardziej, niż ja jego. Pełna współpraca i zaufanie. Byłam zaskoczona, jak rozumiem się z tym koniem. Porównując go z Baronem wypadał znacznie lepiej, przez porozumienie między nami. Nie był tak piękny, ale nie walczył ze mną, a ja z nim. Byliśmy tam razem. Kolejna ważna lekcja dla mnie.

Nieco niżej dosiedliśmy koni i skierowaliśmy się do rzeki. Niestety jej poziom był znacznie wyższy, niż się spodziewaliśmy, a prąd niezbyt zachęcający do kąpieli. Giorgi polecił mi mocniej trzymać Maliszę i wraz z Alikiem, który był z nami oraz gniadym ogierem poczekać na brzegu. Siedząc na Lurdżi i trzymając na linie Gagę (jego ulubionego ogiera) ruszyli przez rzekę. Okazało się, że woda sięga po siodło. Lurdżi przez dociążenie dał radę, jednak Gaga wyrwał się i prąd wody porwał go kilka metrów dalej. Wyszedł na brzeg, otrzepał się i podbiegł do Giorgiego.

Kolej na nas. Miałam nadzieję, że wydarzy się coś, co sprawi, że nie będę musiała przechodzić przez rzekę. Malisza stanął nad brzegiem, odwrócił się tyłem do wody i żadna siła nie mogła go ruszyć. Pozostałe konie również odmówiły. Wierciły się, a każda próba nakłonienia ich do wejścia do wody kończyła się wyrywaniem się, albo odskakiwaniem na bok. Alik zdecydował, że objeżdżamy miejsce prze wyżej położoną wieś. Zawróciliśmy by wspiąć się przez zalesione zbocze do położonej kilkadziesiąt metrów wyżej drogi. Ku mojemu zaskoczeniu, nagle koło mnie poza moim koniem zaczął wspinać się Gaga. Uciekł do stada i przepłynął ponownie rzekę. Ruszyliśmy z Alikiem i 4 końmi, a Gio pogalopował prosto do Omalo. Idąc przez góry zmoczył nas burzowy deszcz, zaraz potem wysuszyło słońce. Po godzenie dotarliśmy do Kumulaurty, skąd drogą dotarliśmy do mostu i dalej do Dolnego Omalo. 2 km przed Omalo przypomniała o sobie stara kontuzja i przy każdym ruchu miałam ochotę krzyczeć. Zanim zdążyłam powiedzieć o tym Alikowi on zaproponował byśmy zeszli z koni, bo wszystko go boli, a koniom należy się odpoczynek. Zbawienie. Doszliśmy na piechotę do domu Gio, który już tam na nas czekał. Odpięłam popręg, ale nie byłam w stanie zdjąć siodła.

 

Wiedziałam o tym, że w Omalo na zimę zostaje kilka rodzin, a jedna prowadzi pensjonat. Miałam przy sobie gotówkę i było to dla mnie dość oczywiste, że spędzę tam kilka dni, zanim wymyślę, jak wrócić. Tymczasem Gio dał mi klucz do swojego domu śmiejąc się, że teraz ja jestem tam gospodynią. Położył materac na łóżku, dał mi pościel. Byłam nieprzytomna.

– Kładź się spać. Przyjdę za jakiś czas i Cię obudzę, bo wieczorem idziemy na kolację do mojego kuzyna, który jest tu cały rok. Ja mam parę rzeczy do załatwienia – kiedy wyszedł otworzyłam okno w pokoju. Zaskoczyła mnie cisza. Żadnych odgłosów ludzi, żadnych turystów. Czasem tylko ptaki lub podmuch wiatrów i szelest liści wyrywały z zamyślenia. Padłam.

Wieczorem udaliśmy się dwa domy dalej, gdzie czekali już na nas Alik i Vacho (podobno też rodzina Gio). Usiedliśmy w jadalni pensjonatu, w którym mieszkał kuzyn Giorgiego. Wskazano mi miejsce przy kominku, żebym się zagrzała. Kiedy Giorgi zaczął opowiadać co załatwił przez ostatnią godzinę i o czym rozmawiał z sąsiadami miałam wrażenie, że przespałam kilka dni. Kiedy on to wszystko zdążył zrobić? Skąd ten człowiek bierze energię.

Obserwowałam ich i nie mogłam przestać się uśmiechać. Dotarłam do swojego celu. Po 5 dniach od wyruszenia, skrajnie zmęczona i obolała siedziałam w jednym z wiejskich domów, gdzie byłam obcą osobą, a czułam się jak członek rodziny.

 

Następnego ranka Alik z Giorgim uzupełnili zapasy chleba, mąki i warzyw. Zabezpieczyli i załadowali na konie narzędzia potrzebne w obozowisku. Przed wyjazdem Gio dał mi worek z chlebem, serem zrobionym przez kolejnego sąsiada, dżemem z dereni zrobionym przez mamę. W domu nie było wody, gazu i nie działały baterie słoneczne, ale zapewnił mnie, że rozmawiał z sąsiadami i wszyscy mi pomogą. Kiedy odjechali, Kacha, sąsiad mieszkający najbliżej podszedł by się zapoznać.

– Cześć Tuszynko, moja żona zagrzała wodę. Choć weźmiesz prysznic, a potem będzie obiad.

Kacha, na początku z lekkim dystansem, a potem bez żadnych oporów traktował mnie jak członka rodziny. Mimo znajomości angielskiego i rosyjskiego mówili tylko po gruzińsku i uczyli mnie codziennie nowych słów. Spędziłam u nich 3 niesamowite dni pełnych zabaw z ich 9-miesieczną córeczką Sopo, rozmów z babcią i smakowania się w tuszeckich potrawach. Wieczorem babcia wołała mnie na gorące mleko z miodem. Mieszkają w Omalo cały rok, dzięki temu, że mają krowy oraz swoje przetwory.

Kiedy do Omalo przyleciał rządowy helikopter Kacha powiedział mi, że polecę nim do Tbilisi. Nie wierzyłam, że to może być aż tak proste. Poznałam wielu ludzi mieszkających w wiosce i wiedziałam, że mnie akceptują, ale helikopter przeznaczony był tylko dla faktycznych mieszkańców Tuszetii. Kiedy żołnierz zapisywał chętnych na listę nie ukrywał niezadowolenia, kiedy podeszłam. Dzięki wstawieniu się za mną kilku osób, które twierdziły uparcie, że jestem ich dalszą rodziną oraz żołnierza, któremu wcześniej pokazywałam zdjęcie nowego tuszeckiego jeziora zostałam zabrana na pokład. Współpasażerowie od razu zwrócili na mnie uwagę. Niektórzy bardziej niż ja przeżywali, że pierwszy raz w życiu lecę helikopterem.

Nie wierzyłam, że to się skończyło. A po jednym dniu w Tbilisi, obiedzie tam, gdzie zawsze, kawie w ulubionej kawiarni, zaczęłam wątpić, czy w ogóle się wydarzyło. Nie byłam świadoma do końca, w co się pakuję. Fizycznie może i dałam radę, ale trasa była dla mnie trudna przez emocje i walkę z samą sobą. Zaraz po powrocie powtarzałam, że nigdy już nie pójdę. Po pewnym czasie… chcę ruszyć z pasterzami w drogę powrotną przed zimą… ale tylko w tym samym składzie  Kilka dni, które nauczyło mnie wiele. O wiele więcej niż niejedna podróż. Przede wszystkim jeszcze większego szacunku do Tuszów, ich przywiązania do tradycji i dumy z pochodzenia. Obserwując pasterzy, czy też mieszkańców Omalo miałam wrażenie, że patrzę na coś wyjątkowego. Coś co przetrwało wojny, najazdy, srogie zimy… boję się tylko, że nie przetrwa komercjalizacji. Widzę jak dziś wygląda szacunek do tradycji i swojej historii w Swanetii i Kchewi i przeraża mnie, że za niedługo Tuszetia, może stać się tak komercyjnym miejscem. Mimo wcześniejszego dystansu, wielu prób zyskania szacunku i sprawdzianów mojej wiedzy pokochałam to miejsce i jego mieszkańców.

Wyjście do Tuszetii jest częścią mojego projektu, który ma na celu dokumentację tradycji tego miejsca, póki nie zostało zadeptane przez masową turystykę. O szczegółach opowiem nieco później. Dodatkowo od lata zaczynam pracę dla Tuszeckiego Parku Narodowego jako przewodnik, który ma tłumaczyć turystom tradycje, ale w szczególności zasady panujące w Tuszetii, by ta kultura przetrwała jak najdłużej. Czuję się niezwykle wyróżniona tą propozycją. Mam nadzieję, że dam radę. Przytłacza mnie odpowiedzialność i ilość nauki, jaką muszę pochłonąć w krótkim czasie, ale nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa i gotowa. Także trzymajcie kciuki i do zobaczenia w Tuszetii.

M.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Komentarz do “Droga do domu”