Redyk po gruzińsku – zejście z Tuszetii

Po suchym lecie w Tuszetii nagle nadeszła zima. Ci, którzy nie zdążyli wyjechać czekali na komunikaty potwierdzające odśnieżenie Przełęczy Abano i drogi do niej. Co jakiś czas wyruszało po kilka aut, by sobie nawzajem pomóc przy zbyt dużym śniegu. Po tygodniu jednak zima odpuściła ustępując złotej jesieni. Po potwierdzeniu, że przełęcz została otwarta wyruszyliśmy w drogę powrotną do Doliny Alazańskiej.

Dzień 1

Pogoda znacznie się poprawiła, a prognozy obiecywały kilka dni bez deszczu, więc trzeba było to w miarę szybko wykorzystać. Rano chłopaki osiodłali konie i po umieszczeniu na jednym z metalowo-skórzanych siodeł cienkiej poduszki, wiedziałam, że dostanie mi się najlepszy koń w składzie, Gaga. Zanim jednak wyruszyliśmy wznieśliśmy toast za dobrą drogę… w sumie nawet kilka. Na każde podniesienie się z krzeseł reagowałam gotowością do wyjścia. Ale najpierw kolejna kawa. Kolejny papieros i toast. Ponieśli się w końcu, by zapakować na pozostałe konie bagaże, zapasy soli i suche produkty, które na zimę miały zostać w obozowisku pasterskim. Nie jestem cierpliwą osobą, a podekscytowanie drogą nie ułatwiało czekania. Po 2 godzinach po planie udało się wyjechać… najpierw w dół do rzeki, przeprawa przez niewysoką już wodę i potem dość stromo pod górę, do przełęczy pierwszej grani. Alik jechał pierwszy, ja za nim na razie bez obowiązków, a Levan z Achim zaganiali konie z bagażami na końcu. Trasa do przełęczy przerażała mnie za każdym razem, kiedy nią jechałam. Jest stroma, ścieżki czasem się obsuwają, a momentami trzeba na koniu wskakiwać na wystające skarpy. Tym razem doszedł śnieg w wyższych partiach oraz błoto, na którym dość się ślizgaliśmy.

Lurdżia, biały wałach, jako jedyny szedł bez obciążenia i każdą chwilę wykorzystywał na tarzanie się w piasku, nawet na nachylonej ścieżce. Po dotarciu do obozowiska, jako najbardziej zmęczony koń położył się i po chwili zaczął chrapać.

Owce były w górach na wypasie z Giorgim. Zjedliśmy coś na szybko. Po chwili odpoczynku zaczęliśmy ogarniać obozowisko i wypakowywać zapasy. Przywieźliśmy do obozowiska makaron, mąkę i sól, by następnie zostawić to na przyszły rok w beczkach przykrywając od góry folią i zasypując solą.

 

Zmrok przyszedł zaskakująco szybko. Siedzieliśmy przy ognisku w izbie i popijając ziołową herbatę omawialiśmy trasę na kolejny dzień. Dostałam znów przywilej spania w kuchni, ze względu na ciepło od ogniska. Chłopaki, mimo mrozu spali na zewnątrz.

Dzień 2

Podczas śniadania Achi zapalił świeczkę i przymocował ją przy stole. Wznieśliśmy toast za dobrą drogę… Można było wyczuć nieco spiętą atmosferę. Tego dnia czekała nas najtrudniejsza przeprawa – sroma, ośnieżona grań niedaleko jeziorka Oreti, przejście przez góry do wsi Khiso i dopiero tam zejście do drogi.
Po porannej kawie chłopaki rozmawiali o podziale obowiązków.
– Magda. Jak widzisz nie zatrudnialiśmy dodatkowego pasterza, bo liczymy na Twoją pomoc. Możesz iść z baranami, jeśli Cię to interesuje, ale według nas poprawiłaś na tyle umiejętności jeździeckie, że możesz zostać Mkhedari i zajmiesz się końmi. Więc co? Konie czy barany?
Odpowiedź była oczywista. Levan z Alikiem wyszli ze stadem owiec w drogę, a my skończyliśmy pakować obozowisko, prowiant i rzeczy do spania. Wyruszyliśmy ok 1,5 godziny po wyjściu owiec. Gio zabrał mi Gagę i na dalszą trasę dostałam Maliszę – wałacha, na którym dotarłam do obozowiska 5 miesięcy wcześniej.

Ośnieżona, stroma grań okazała się nie taka straszna, jak wyobrażałam sobie to przez ostatnie kilka dni. Na dodatek po jej przejściu konie poczuły zew wolności i rozbiegły się swobodnie w różnych kierunkach. Zamiast myśleć o śniegu musieliśmy skupić się na ich zagonieniu. Kiedy byliśmy już wszyscy razem na chwilę zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie w maju poślizgnęłam się z Maliszą na śniegu. Pogłaskałam mojego wałaszka i popatrzyłam na Gio. Nic nie mówił, ale uśmiechnął się pokazując mi, że pamięta to miejsce.
Niedaleko obozowiska pasterskiego zaatakowały mnie i Maliszę 2 psy. Jeden tylko ujadał, ale drugi po chwili szczekania zaczął łapać Maliszę za nogę. Na początku Malisza tylko chylił uszy, kiedy jednak poczuł psie zęby na pęcinie zaczęło się rodeo. Skopał oba psy na tyle dotkliwie, że zrezygnowały z dalszego ataku. Kiedy pasterz przy stadzie wstał, by je zawołać było już po starciu. Uciekły z podkulonymi ogonami do swoich owiec.
Dojechaliśmy do ostatniej z grani i ścieżki prowadzącej na prawo do Kumelaury i na lewo do Khiso. Tam Achi zsiadł z konia i po chwili rozmowy z Gio oznajmił mi, że jest pewien, że sobie damy radę z końmi, a on wraca do Omalo pomóc przy remoncie domu.
Gio ruszył, a ja za nim zaganiałam wszystkie konie. Kiedy zeszliśmy ze stromego zbocza na odsłoniętą łąkę konie znów galopem ruszyły przed siebie, ale po chwili udało się je ogarnąć. Nad Khiso czekali na nas Alik z Levanem i owcami. Zdjęliśmy sakwy z jedzeniem z koni i usiedliśmy do wspólnego posiłku. Kolejny toast za dobrą drogę. Tym razem, przygotowaną na specjalną okazję, pigwową Soplicą.

Pasterze z owcami ruszyli w drogę jako pierwsi. Po chwili odpoczynku dołączyliśmy do nich, a potem ruszyliśmy szybciej by zaleźć miejsce na obozowisko. Odcinek, który w maju był zalany nadal budził strach. Kamienie stale usypywały się na prowizoryczną drogę. Ponieważ dzień wcześniej otworzono przejście przełęczą na drodze panował tłok. Liczne stada owiec i koni, rozpraszały się przy trąbiących na nie Kamazach. Malisza jest odważnym koniem, nie boi się psów, niedźwiedzi, nie reaguje na wycie wilków, skacze na osypujące się skały czy bez problemu wchodzi do rzeki. Boi się jednak panicznie dużych samochodów. Droga była zablokowana przez Kamaza przed nami i stado owiec. Za nami nadjeżdżał kolejny samochód, który trąbiąc sprawiał, ze mój koń zaczął panikować. Schowaliśmy się we wnęce pod usypującym się zboczem. Nie wiedziałam czy bać się bardziej tego, że Malisza spanikuje i mnie zrzuci czy tego, że przez nadużywany klakson osuną się na nas kamienie. Gio wyprzedził Kamaza i kiedy ten zbliżał się do nas zasłonił nas swoim koniem. Samochodów na trasie było jednak dość dużo i w końcu Malisza musiał się z nimi zmierzyć. Najgorzej było, kiedy samochód zablokował nas przy skale, gdzie mieliśmy metr szerokości, by przejść. Zaskoczyło mnie wtedy, jak Malisza daje łatwo się uspokoić łagodnym głosem. Kiedy udało nam się wyprzedzić auto był bardzo pobudzony ale szybko się uspokoił. Poklepywanie go po każdym zmierzeniu się ze strachem dało niesamowity efekt.

Na trasie z Tuszetii miałam dodatkowe zadanie – musiałam przetransportować i zaopiekować się maleństwem, które przyszło na świat 2 tygodnie wcześniej. Na imię miała Kusa – mała kaukaska sunia z charakterkiem (uzasadniona mieszanka po rodzicach – Koszce i Chuliganie).
Kiedy wyruszaliśmy z obozowiska i psy pobiegły jak zawsze ze stadem owiec, Koszka pewnie nawet nie przewidziała, że wyruszamy w dłuższą drogę i była pewna, że wróci. Kusa została sama. Znalazłam ją, kiedy zaczęła piszczeć. Wzięliśmy ją do sakwy na mojego konia. Bałam się, że mogę ją uszkodzić, bo była bardzo delikatna. Kilka razy przyprawiła mnie o dreszcze… ciągle wdrapywała się do góry by wyjść, czasem zaczynała piszczeć jakby coś się stało, a raz była za cicho. Włożyłam rękę do sakwy i jej nie znalazłam… zamarłam. Obejrzałam się za siebie, czy nie wypadła… Ale przecież, co chwilę sprawdzałam, czy za bardzo nie wychodzi. Okazało się, że tak się szamotała, że spadła głębiej do sakwy obok mojej bluzy, było jej tam ciepło i zasnęła.
Podczas postoju nad Khiso wyjęłam ją i oddałam jej mamie. Chyba nigdy nie widziałam tak wielkiej wdzięczności zwierzęcia. Mała od razu dossała się do mleka, a kiedy skończyła wzięliśmy ją do siebie. Od tamtej pory Koszka już nie szła z owcami. Pilnowała mnie, broniła przed psami z mijanych stad, a w chwilach, kiedy poiliśmy konie lub zatrzymywaliśmy się na odpoczynek od razu troskliwie przejmowała opiekę nad małą.

Przed zachodem słońca dotarliśmy do chatki rengersów, gdzie na noc zatrzymały się już 2 duże stada owiec. Żeby psy nie wchodziły w konflikt i owce nie mieszały, cofnęliśmy się nieco i rozbiliśmy się na brzegu rzeki. Po chwili dołączyło nasze stado owiec, a zaraz za nim przyszło stado teścia Levana. Usiedliśmy razem do kolacji i dość szybko poszliśmy spać. Noc zapowiadała się dość zimna i miałam plan schować jeden śpiwór w drugi, a potem wskoczyć do przygotowanego kokona. Levan jednak stwierdził, że ma lepsze rozwiązanie. Rozłożył na kamieniach „nabadi” – filcowe obszerne okrycie, które pasterze tradycyjnie używali, by się ogrzać w górach, schronić przed deszczem lub do spania (kiedyś któryś stwierdził, że do porywania kobiet, które chciano poślubić). Wzięłam cieńszy śpiwór, położyłam się na skraju i byłam zaskoczona wygodą – lepsze niż niejedna mata, nawet samopompująca. Przykryłam się drugą częścią nabadi. Mimo, że temperatura spadła w nocy kilka kresek poniżej zera, spałam na kamieniach przy rzece i było mi bardzo ciepło.

Dzień 3

Rano Alik z Levanem oraz pasterz z drugiego stada zapakowali rybne konserwy, trochę Araki, chleb i wyruszyli z owcami. My mieliśmy czas, by na spokojnie napić się kawy z ogniska, a nawet przyrządzić coś ciepłego na śniadanie, W stadzie owiec pasterze znaleźli młodą owcę, która złamała nogę. Zwierzę nie mogło iść dalej, a przewiezienie jej na koniu nie wchodziło w grę. Nie posiadaliśmy żadnego auta, które mogłoby ją zabrać więc trzeba było ją zabić, rozebrać ze skóry, pozbyć się wnętrzności i choć minimalnie posiekać siekierą mięso, by zmieściło się do worka, a potem do sakwy na konia. Panowie postanowili przyrządzić na śniadanie największe baranie rarytasy, czyli wątróbkę, serce i nerki. Gio wziął sieć i kilkukrotnie próbował złowić w rzece pstrągi, ale przez niski poziom wody i dość późną porę roku udało mu się złapać tylko jednego. Szef kuchni tuszeckiej wypatroszył rybę, posolił i położył na żar z ogniska. I tu nadszedł moment, kiedy zostałam zauważona jako kobieta – chłopaki stwierdzili, że rybka jest tak mała, że głupio ją dzielić i oddali mi ją wiedząc, że uwielbiam pstrągi. Z czystym sumieniem mogę przyznać, że to najlepszy pstrąg, jakiego jadłam w życiu.

Dzień zapowiadał się słoneczny i dość ciepły. Wraz z wysokością wiał chłodniejszy wiatr, ale pogoda była idealna. Wyprzedziliśmy kilka stad owiec i co jakiś czas doganialiśmy stadko koni gnanych przez starszego pana. Wyglądał na minimum 60 lat, a kiedy jego stado zaczynało się ociągać i go dochodziłam z naszymi końmi wskakiwał niczym młodzik na konia nie używając strzemion i zaganiał je galopem. Po pewnym czasie zdecydował się pojechać z nami. Nie odpowiedział na moje „dzień dobry”. Popatrzył tylko na mnie jak na dziwaka i podszedł do jadących na końcu Gio i teścia Leo. Jego konie przyłączyły się do naszego stada, a ja zaczęłam zaganiać wszystkie razem. W sumie miałam wtedy pod opieką ponad 20 koni + 3 facetów, którzy na luzie jechali za mną, palili papierosy i coś komentowali.
Potem Gio opowiedział mi ich rozmowę:
– Co, zabraliście turystkę ze sobą? – zapytał starszy Pan – to nie miejsce dla baby
– Magda jest pastuchem i właśnie zdaje świetnie egzamin na zaganiacza koni – zaczął mu tłumaczyć Gio.
– Sam popatrz, wzięła całe stado – odezwał się teściu Leo – nic na tym nie zarabia, idzie jej świetnie i jak wariat jara się tym, że jedzie na koniu… pracownik idealny.
Przynajmniej wiedziałam z czego śmiali.

W pewnym momencie oślica ze stada starszego pana zaczęła mi uciekać. Zagoniłam ją z powrotem do stada, ale nie było to łatwe. Sopo (Zosia) – bo tak miała na imię, była niezwykle uparta i zaczepiła inne konie podgryzając je. Podobno dostała swoje imię po byłej żonie owego pasterza, bo miały zbliżone charaktery.
Chłopaki śmiali się co jakiś czas. Byłam jednak wtedy zbyt przejęta tym, że opuszczam Tuszetię, by zastanawiać się, o co chodzi.
Za przełęczą w końcu podjechał do mnie Gio:
– Super sobie radzisz, może przyjmiemy Cię na kolejny sezon – śmiał się – ale przestań przeklinać do koni i osłów, jak Ci uciekają. One nie rozumieją po polsku 🙂

Minęło 5 miesięcy od kiedy przekraczałam na piechotę tą przełęcz… Od tamtej pory zmieniło się wszystko – przeżyłam przygodę swojego życia i przyszedł czas, by zamknąć pewien rodział za sobą. Nigdzie i nigdy wcześniej tak się nie otworzyłam, nigdzie aż tak nie czułam się częścią czegoś, nigdzie się tyle nie nauczyłam. Dojechałam do momentu, kiedy trzeba wszystkie odrobione lekcje schować do jednego plecaka i z nową wiedzą i mimo tęsknoty, ruszyć dalej…
Jechaliśmy zamyśleni. Niby śpieszyliśmy się, by dojechać jak najdalej przed zachodem słońca. Zatrzymaliśmy się dość późno na posiłek, ale jakoś nie byłam głodna. Zjadłam trochę zwęglonego serca owcy, które upiekliśmy rano. Kiedy się zamyśliłam padło pytanie od Gio, a teść Leo od razu zrobił grymas pokazując, że chciał zapytać o to samo – jesz to dalej, czy mogę dojeść? Oddałam. Po drodze zatrzymaliśmy się przy źródle, by nabrać wodę na dalszą drogę. Zmieniliśmy się i jechałam pierwsza prowadząc stado, a chłopaki poszli na sam tył. Noga bolała mnie coraz bardziej, ale wiedziałam, że most, gdzie mogło zatrzymać się nasze stado jest za kilka kilometrów i do tego czasu wytrzymam. Dojechaliśmy jednak do mostu, siedziało na nim 2 innych pasterzy, psy ujadały, a owce już dłużej odpoczywały przy rzece. Znam tą drogę. Wiem, że kolejne miejsce, gdzie można zatrzymać się ze stadem jest za kilka kilometrów. Zaczęło się ściemniać, więc pogoniłam z końmi, a te za mną od razu ruszyły galopem. Musieliśmy jednak znacznie zwalniać na wybetonowanych odcinkach drogi, na które spływała woda, bo konie ślizgały się na nich jak na lodzie. Nie wyobrażam sobie, jak w przyszłości będą sprowadzane stada, wiedząc, że od przyszłego roku, po przejściu stad ma ruszyć budowa pierwszych 50 km i zalania drogi betonem.
Zrobiło się ciemno. Wyjęłam z plecaka czołówkę i jechałam dalej. Skoro chłopaki mnie nie zatrzymywali, bo nie było gdzie i po co, nie czekałam na nich. Nie było sensu pytać jak daleko jeszcze, bo też nie wiedzieli, gdzie jest nasze stado i jak długo pojedziemy. Szukałam drugiej czołówki, którą do plecaka wsadził mi Gio, ale długo nie mogłam znaleźć. W końcu się jednak udało. Zatrzymałam się i pozwoliłam wyprzedzić stadu, by mu ją podać.
– Wszystko ok, dajesz radę? – pierwszy raz usłyszałam takie pytanie od któregokolwiek z pasterzy.
– Idealnie – odpowiedziałam, podałam mu czołówkę i galopem ruszyłam na początek stada. Tak naprawdę, kiedy zaczynało się ściemniać zaczęłam się bać i to bardzo. Bolała mnie noga i co chwilę zaciskałam zęby, a końca trasy nie było widać. Dosłownie. Poza światłem z czołówki z każdej strony była tylko ciemność. Oświecałam drogę Maliszy i zastanawiałam się jakim cudem, wiedząc, że ja się boję, ufa mi i idzie przed siebie. Dogonił mnie teść Leo, któremu chciałam oddać swoją czołówkę, ale pokazał mi swoją miniaturową z zapalniczki i odmówił. Mijaliśmy nocujące stada i nadal nie było naszego. Z nerwów przy ujadaniu psów, pilnowaniu żeby psy nie spłoszyły naszych koni i gonieniu za nimi, kiedy nagle poszły w długą, zapominałam chwilami o nodze.
Nagle świecąc latarką po krzakach mignęła mi w nich para oczu. Zwierzę siedziało w krzakach zaraz przy drodze. Zatrzymałam się i pozwoliłam wyprzedzić koniom. Kiedy dojechał Gio powiedział, że widzi co się dzieje. Rzucił mi wodze swojego konia.
– Wszystkie uciekną, trzymaj nasze, żeby było na czym je dogonić.
Wyjął strzelbę i zaszedł zwierzę z boku. Strzelił. Nasze konie podskoczyły, ale udało się je łatwo opanować. Pozostałe uciekły przed siebie. Po chwili przyniósł martwe zwierzę – nie znam się na kotach, ale wielkością przypominał żbika.
Po 1,5 godziny w ciemnościach dotarliśmy do naszego stada. Chłopaki nie mogli znaleźć wcześniej żadnej wolnej polany i szli przed siebie licząc na szczęście. Byliśmy wykończeni. Rozsiodłałam konia, wzięłam Kusę i oddałam mamie z dala od koni, żeby na spokojnie mogła ją nakarmić. Rozłożyliśmy konserwy, chleb, napiliśmy się wina i kawy z puszki. Dość szybko wszyscy położyli się spać. Ja też byłam już nieprzytomna i marzyłam, by położyć się gdziekolwiek na płasko. Chłopaki rozłożyli mi nabadi, położyłam się w śpiworze i od razu usnęłam. Przebudziłam się na chwilę w nocy, kiedy zaczęło padać. Ktoś w tym samym momencie zaczął przykrywać mnie wielkim zielonym płaszczem i schował moje buty do reklamówki. Znów zasnęłam.

Dzień 4

Rankiem okazało się, że mamy ok. 20 km do Alvani. Pasterze z owcami wyszli o świcie, a koniarze mogli na spokojnie zająć się kawą i poranną toaletą nad rzeką – przecież dziś dojdziemy do naszej wioski, trzeba wyglądać. Ja i Gio jechaliśmy na przedzie, a za nami jechał koniarz z innego stada. Padało, ale nie było zimno. Konie na łąkach zaczynały się rozchodzić i zaganialiśmy je grupkami. W pewnym momencie, na łące w okolicach Pszaveli nasze stado podzieliło się na 3 grupy i każda uciekła w inną stronę. Bolała mnie noga i wyjęłam nogi ze strzemion by je rozprostować. Nie zdążyłam ich włożyć. Ruszyłam za końmi, które były najbliżej. Zagoniliśmy wszystkie konie razem. Zatrzymałam się i nie mogłam powstrzymać śmiechu. Gio spojrzał na mnie z niezrozumieniem na twarzy.

– Pierwszy raz tak goniłam galopem bez strzemion. Ale super!

– To Ty tego nie umiałaś? – skrzywił się z pogardą.

Okolice Dolnego Alvani. Usiedzieliśmy pod drzewem żeby zjeść śniadanie. Miałam wrażenie, że zatrzymujemy się tylko po to by przeciągnąć drogę.Jednak to chyba ja najbardziej nie chciałam iść dalej. Patrzyliśmy jak stado owiec wraz z Levanem i Alikiem zbliża się do Alvani. Nasze konie mokły, ale nie przerywaliśmy im posiłku.
– Trzeba jechać… – powiedział Gio, ale nie było widać by chciał wstać.
Mruknęłam coś na potwierdzenie i siedzieliśmy dalej. Po kilku minutach pierwsza wstałam. Wsiedliśmy w deszczu na mokre siodła. Było nam już wszystko jedno. Byliśmy brudni i przemoczeni. Po drodze zrywaliśmy wiszące nad ulicą gruszki i winogrona. Jedna z gospodyń, widząc, że zrywam gruszkę zaproponowała, że przygotuje nam torbę i weźmiemy na drogę. Podziękowałam.

Kiedy dojechaliśmy do tabliczki Kvemo Alvani zatrzymaliśmy się. Koniec. Tu kończy się mój projekt, moje kilka miesięcy z Tuszami. Po prostu koniec…
A może dopiero początek.

Teraz muszę ich nie zawieźć i zrealizować kolejny plan jakim jest pokazanie Tuszetii takiej jaka jest – piękna, trudna, wymagająca i skłaniająca do zmian patrzenia na świat.

Kusa przeżyła drogę. Mimo licznych galopów i zimnych nocy, ograniczonych posiłków przez to, że musieliśmy pokonać jak najdłuższy odcinek drogi, dotarła pełna energii do Alvani. Za rok wyruszy z mamą na swoją pierwszą trasę w tuszeckie góry o własnych siłach.

M.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Komentarz do “Redyk po gruzińsku – zejście z Tuszetii”